Po prostu sklep,
gdzie wszystko kosztuje Y100 – no, w rzeczywistości Y105, bo w tytułowe sto nie
wliczono 5% VAT-u, no ale to brzmi chwytliwiej.
Wynalazek nie
jest ani odkrywczy, ani ograniczony tylko do Japonii. Są sklepy typu „wszystko
po X złotych” w Polsce (kiedyś były po 4 czy 5zł, ale jeszcze zanim się
wyniosłam podrożało do 8zł, a teraz zwyczajnie nie wiem), są funciki w Anglii i
sklepy €1 w Niemczech (i zgaduję, że w innych krajach w strefie euro też) –
hyaku-en shoppu są tylko japońskim odpowiednikiem. A jednak mam wrażenie, że
wchodząc do takich sklepów, można się czegoś dowiedzieć o danym kraju, o
narodzie i jego nawykach. W Polsce „wszystko po X złotych” kojarzyły mi się z
bublarniami: mnóstwo dość tandetnych śmieci, głównie z Chin, które sprawdzą się
jako tani, niezobowiązujący prezent lub obiekty pożądania ludzi, którzy taki
kicz po prostu lubią (do dziś nie wiem, kto kupował te wszystkie obrazki 3D
świętych, papieża, gwiazd i kogo tam jeszcze, ale Tacie schodziły z hurtowni
jak dzikie!). W Anglii chyba przeważa jedzenie – jasne, można tam znaleźć
zasadniczo wszystko, co i w supermarkecie, po prostu tańsze, bo blisko końca
daty ważności czy sprowadzone z zagranicy, ale trzeba przyznać, że dział z
jedzeniem jest jednak trochę większy. Jak to więc wygląda w Japonii?
Na pierwszy rzut
oka trudno cokolwiek orzec. Hyaku-en shoppu małych i większych jest w Japonii
dość sporo, zaś spośród nich najpopularniejsza jest sieć Daiso. W Daiso dorwać
można chyba dosłownie wszystko – jeszcze nie udało mi się wyjść stamtąd bez
przynajmniej pięciu rzeczy. W ten sposób, poza pierdołami typu papier do
pieczenia czy zeszyty, zaopatrzyłam się w małą formę do pieczenia (która w sam
raz mieści się w moim opiekaczu), mały mikser, fartuszek czy uroczy ręcznik do
twarzy.
Na tym
asortyment Daiso się, oczywiście, nie kończy. Od kuchni, dekoracji do domu czy
skrzynkę z najróżniejszymi przyborami do robót pt. „zrób to sam”, przez
materiały biurowe czy kosmetyki, kończąc na jedzeniu oraz wszelakich rzeczach
sezonowych (niedawno wymienili Halloweenowe dekoracje na te bożonarodzeniowe,
mimo że w Japonii Boże Narodzenie nie jest żadnym ważnym świętem). Być może w
innych sklepach Daiso wygląda to inaczej, ale w tym, w którym sama bywam, nic
szczególnego się nie wybija, może poza drobnym faktem, że nawet najmniej
spodziewane rzeczy mogą być urocze i kawaii, ale to chyba odzwierciedla ogólne
zamiłowanie Japończyków do wszystkiego, co kawaii.
Im dłużej o tym
myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że zapotrzebowanie w Japonii na
hyaku-en shoppu wynika z faktu, że pomimo wszystko jest to raczej drogi kraj –
a skoro przeciętny zjadacz chleba (ryżu) też musi z czegoś jeść, w czymś pisać
zadania domowe czy mieć czym wyczyścić ucho, to czemu nie może przy tym
zaoszczędzić? I tak wydaje dużo na mieszkanie czy rachunki.
Jednocześnie
pewnie jest w tym też coś z wygody w życiu codziennym, do jakiej Japończycy
zdążyli przywyknąć. Wszystko jest benri (便利), czyli właśnie wygodne: transport publiczny, na
którym można polegać i nakręcać zegarki według pociągów; wszędobylskie automaty
z napojami, które na dodatek powiedzą człowiekowi, gdzie się znajduje, jeśli
tylko umie czytać japoński; siatki na parasole wystawianie przy wejściach do
bibliotek/restauracji/centrum handlowych/szkół/gdziekolwiek w deszczowe dni,
by skapująca z parasoli woda nie brudziła ani nie czyniła podłogi śliskiej, można
tak sobie trochę powyliczać. I hyaku-en shoppu też to oddają, w końcu nie dość,
że cena przystępna, to jeszcze taki szeroki asortyment. W Anglii czy w Polsce
nawet w supermarkecie można kupić talerze czy garnek, jeśli zajdzie taka
potrzeba – tutaj się z tym nie spotkałam (istnieje szansa, że mój lokalny Aeon
jest za mały na coś takiego, ale jakoś śmiem wątpić). Tymczasem z Daiso można
wyjść i z garnkiem (niedużym, owszem, to w końcu tylko Y105), i z płynem do
jego mycia, i z czymś, co by można do niego włożyć. Benri!
0 comments:
Prześlij komentarz