Śladami sake

wtorek, 21 stycznia 2014 0 comments

Czasem udaje się profesorom mile mnie zaskoczyć.
Wycieczka do wytwórni sake, by zobaczyć, jak się je produkuje, miała się pierwotnie odbyć jeszcze w grudniu, ale coś tam nie wyszło. Potem wersje zrobiły się mieszane, stanęło na tym, że wycieczka ma być ósmego lutego (tego samego dnia co wypad na narty – BHP kocha takie pomysły!)… a tu niespodzianka, bo się okazało, że wycieczki w sumie będą dwie, a pierwsza miała miejsce wczoraj.
Pierwszy duży plus: wytwórnia Fukumitsuya (福光屋) jest relatywnie niedaleko od kampusu, jakieś 10 minut autobusem lub 40 piechotą (bo trzeba wpierw zejść z jednej góry, a potem zdobyć drugą). Drugi plus: Fukumitsuya istnieje od 1625 roku i jest najstarsza w Kanazale (trudno się temu dziwić), więc jeśli to nie będzie sake pierwszej jakości, to ja nie wiem, czy takie w ogóle istnieje!
Już na wejściu przywitał nas bardzo charakterystyczny zapach. Nie nieprzyjemny, chociaż co kto lubi, po prostu charakterystyczny zapach sake (kto nie miał styczności: mniej kwaskowy od wina, trochę słodszy od wódki i pomimo wszystko raczej subtelny). Obejrzeliśmy krótki filmik o wytwórni oraz procesie (który to proces potem powtórzyliśmy przy dokładniejszym zwiedzaniu, a także dostaliśmy w formie ulotki), przebraliśmy się w fartuchy i kalosze (hehe, zrobiła się nas grupka sake-doktorów!) i ruszyliśmy.

Ulotka dizajnem odpowiadająca powadze całego procesu.

Przed wejściem do budynku, w którym odbywa się cały proces produkcji sake, znajduje się malutki ołtarzyk, z którego przy okazji leci kanazalska woda źródlana. Z kranów w całym mieście płynie czysta źródlanka, a, jak zapewniano nas podczas obchodu Fukutsumiyi, kiedy jedynymi składnikami sake są ryż, woda i zaczyn, to wszystkie trzy muszą być najwyższej jakości, by stworzyć coś naprawdę dobrego. Co się zaś tyczy ołtarzyka, tworzenie sake od dawna uwarzano za proces niemalże święty, dodatkowo, w Japonii pełno różnych szintoistycznych bożków czy mitycznych stworzeń, w które wszyscy nadal wierzą – więc wszyscy pracownicy wytwórni modlą się do bożka sake (hehe) o pomyślność na samym początku sezonu, który trwa właśnie zimą.

... i żeby sake było pyszne. Amen!

Niestety, na najwyższe piętro, gdzie rozpoczyna się cały proces – przygotowywanie ryżu poprzez wielokrotne jego mycie i gotowanie – wstęp mają tylko pracownicy. Pomijając ponad 40°C i jakieś 90% wilgotności (!), na tym etapie bardzo łatwo, że tak powiem, skazić smak ryżu, zatem im mniej osób wchodzi i wychodzi (a także im więcej z osób, które mogą w tym pomieszczeniu przebywać, ma po temu odpowiednie szkolenie), tym lepiej dla sake. I tak, pracownicy na tym piętrze pracują z klatą na wierzchu i tak, lata temu też tak było (kobiety i mężczyźni, każdy się rozbierał, czy teraz wprowadzono jakiś podział płci, nie wiem).
Jednak na pozostałe dwa piętra i parter mieliśmy już wolny wstęp – i nie tylko! Dostąpiliśmy zaszczytu możliwości spróbowania niemal każdego etapu aż do momentu, w którym przestają być nazywane masami (mają swoje specjalistyczne nazwy, ale chyba tylko gorzelnicy z dziada pradziada je pamiętają), a stają się sake.
Na drugim piętrze znajdowały się ogromne zbiorniki ryżu zmieszanegoo z wodą oraz zaczynem, tzw. koji, każdy na innym etapie fermentacji, która średnio trwa jakieś dwa tygodnie. Nie wygląda to atrakcyjnie, raczej jak kleikowata breja czy bardzo nieapetyczna owsianka, jednak nie ma łabędzia bez brzydkiego kaczątka, co nie? (Czy też raczej nie ma sake bez wcześniejszej brei w kilku postaciach). Dzień czy dwa po wymieszaniu ta breja ma smak słodko-kwaśnego deseru ryżowego i zaczyn nie zdążył jeszcze wyprodukować alkoholu, ale dzień czy dwa przed przejściem na następny poziom wtajemniczenia słodyczy jest już mniej (choć posmak nadal pozostaje), a całość ma jakieś 5% alkoholu. Poza smakiem, dla laika obie masy różnią się jedynie tym, że w zbiornikach tych starszych mas pływa więcej piany na powierzchni.

Młoda masa, 0 alkoholu.

Starsza masa, 5% alkoholu.

Kilka ze zbiorników na drugim piętrze.

Piętro pierwsze zawierało zbiorniki pełne masy podlegającej kolejnym etapom fermentacji oraz powoli przygotowywanej do oczyszczenia. Do zbiornika etapami dodaje się kolejne „warstwy” masy ryżowej, wody i zaczynu koji, które to proporcje zależą od rodzaju sake (Fukumitsuya chwali się, że produkuje jedynie to „najczystsze”, tj. wyłącznie te trzy składniki i bez rozcieńczania masy), zaś cały proces kontroluje się za pomocą termometra oraz doświadczenia, intuicji oraz węchu sake-mistrza. Masy, których kosztowaliśmy tutaj, miały już po ok. 18-19% alkoholu, czyli mniej więcej tyle, ile ostateczny produkt, chociaż smakuje jak kiepski ryżowy bimber. Po co zaś te krzyże na zbiornikach? Przed uchronieniem tych co bardziej niezdarnych od wpadnięcia do środka, co mogłoby się skończyć fatalnie, gdyż poziom dwutlenku węgla wewnątrz zbiornika grozi wpadniętym uduszeniem się w niemal błyskawicznym tempie – nawet z dokładnym myciem zbiorników należy poczekać kilka dni, aż poziom CO2 zejdzie do mniej zagrażającego życiu.

Na górze: proces dodawania "warstw". Na dole: porównanie procesu fermentacji sake z fermentacją piwa i wina.


Lepiej tu nie wpadać.


Samego procesu oczyszczania nie mogliśmy zobaczyć. Nie wiem, czy to dlatego, że wszystkim zajmuje się maszyna na zdjęciu, czy może po prostu nie mieliśmy wstępu do miejsca, w którym sfermentowaną masę ładuje się do lnianych worków (co widzieliśmy na filmiku). Grunt, że jedynym, co z tego ostatniego etapu dane nam było zobaczyć, to rury odprowadzające oczyszczone, i gotowe, sake. Ponieważ pomiędzy oczyszczeniem a butelkowaniem też mija ileś czasu, zostaliśmy jednymi z dość wielkiej grupy osób, które miały możliwość posmakować świeżego sake „prosto z taśmy”, chciałoby się rzec. I tu naprawdę można było poczuć, jak smakuje dobre sake. Żeby nie było, nie jestem żadnym smakoszem i wcześniej miałam tylko może ze trzy do pięciu okazji, aby różnych sake spróbować, ale nawet ja poczułam, że te niezłe były, cóż, średniej jakości. Tak jak ze wszystkim: jeśli komuś wszystko jedno, to się zadowoli tym tańszym i średnim, ale jeśli ktoś naprawdę coś lubi, to wyda trochę więcej, byleby poczuć odpowiedni smak. Przy czym, kiedy później mieliśmy okazję degustować paru już zabutelkowanych sake Fukutsumiyi, zdziwiłam się, bo tyle mi mówiono, że jest drogie (płacimy za jakość), podczas gdy dla mnie ceny były absolutnie rozsądne (najdroższa butelka 0.5l kosztowała jakieś Y2500, czyli ok. 74zł/£15). Jak dla mnie, absolutnego laika, sake Fukutsumiyi jest warte swojej ceny.

Maszyna oczyszczająca.

Iiii do dziury!

Recenzja: 1リットルの涙

niedziela, 19 stycznia 2014 0 comments

Mam już za sobą pierwszą przeczytaną w całości książkę po japońsku. Nie komiks, nie artykuł w gazecie, nie fragmenty podręczników tłumaczone na potrzeby zajęć – książkę. Tym samym nie tylko podołałam mini-wyzwaniu, które sobie postawiłam, ale także spełniła pierwszy ze swych noworocznych planów.
„Ichi rittoru no namida” („1リットルの涙”, pl. „Litr łez”) to pamiętnik Ayi Kitō, u której wykryto ataksję rdzeniowo-móżdżkową, gdy miała piętnaście lat. Najprościej rzecz ujmując, z upływem czasu Aya traciła zdolność jakiegokolwiek ruchu – chodzenie, siadanie, pisanie, nawet jedzenie – oraz zdolność mówienia, aż w końcu zmuszona była spędzić ostatnie dni w łóżku, będąc karmioną dożylnie i komunikując się przy pomocy (i dużym wysiłku) wskazywania liter na tabliczce.
Tak, „Ichi rittoru no namida” nie zalicza się do optymistycznych lektur, nawet jeśli można w niej znaleźć motywujące fragmenty, więc czemu właśnie to wybrałam na pierwszą powieść do przeczytania po japońsku? Powody były dwa.

http://www.amazon.co.jp/

Po pierwsze, książka została zekranizowana w postaci dramy (japońskie ドラマ, dorama, odnosi się do serialu telewizyjnego), którą miałam okazję zobaczyć w zeszłym roku. Już wtedy, niemal jak za ostrzeżeniem tytułu, wylałam przynajmniej litr łez podczas oglądania, a gdy tylko się dowiedziałam, że historia oparta jest na faktach oraz pamiętniku Ayi, od razu postanowiłam, że będąc w Japonii, kupię i przeczytam ten pamiętnik.
Po drugie zaś, jako że książka jest pamiętnikiem, w dodatku nastolatki (na początku są zapiski piętnastoletniej Ayi, a na końcu wpis od dwudziestojednoletniej Ayi), uznałam, że językowo książka będzie w sam raz na moim poziomie językowym. I nie pomyliłam się. Jeśli ktokolwiek uczy się japońskiego i czuje, że chyba już jest gotowy do przeczytania pierwszej książki w tym języku, językowo „Ichi rittoru no namida” jest w sam raz dla średniozaawansowanych (i lepszych, oczywiście). Aya opisuje świat bez używania trudnych słów czy znaków, a jeśli te drugie jednak się pojawią, zazwyczaj posiadają furiganę (przeliterowanie znaku), co ułatwia znalezienie słowa w słowniku. Od czasu do czasu pojawia się odrobina dialektu z Nagoyi, jednak nic niemożliwego do odczytania czy zrozumienia i jak już się człowiek z nim oswoi – a okazji jest po temu sporo – to w żaden sposób nie utrudnia czytania. Dodatkowo, jako że Aya skupia się na swoim życiu codziennym oraz emocjach czy przemyśleniach związanych z chorobą, całość jest jeszcze łatwiejsza w odbiorze – i jeszcze bardziej poruszająca.
Bardzo szybko po rozpoczęciu lektury zauważyłam, że w całym pamiętniku nazwa choroby nie pojawia się ani razu – dopiero w posłowiu od lekarki Ayi, doktor Hiroko Yamamoto, dowiadujemy się, że Aya cierpiała na ataksję rdzeniowo-móżdżkową; sama Aya najczęściej pisała po prostu „(ta) choroba”.  Co jest jednocześnie zrozumiałe, w końcu pisząc, nie zakładała, że jej pamiętnik kiedykolwiek zostanie opublikowany, i jeszcze bardziej poruszające, gdyż krok po kroku poznajemy chorobę poprzez jej objawy, pogorszenie stanu zdrowia Ayi oraz przemyślenia dziewczyny o tej chorobie. Powiedzenie „ataksja rdzeniowo-móżdżkowa” dla większości z nas jest zlepkiem „dużych słów”, jednak czytanie wciąż i wciąż, że „ta choroba sprawia, że nie mogę chodzić” (i wiele innych, ale na chodzeniu Aya skupia się najczęściej) trafia do Czytelnika od razu.
Jako że najpierw obejrzałam dramę, a dopiero później przeczytałam pamiętnik, nie obyło się bez porównań. I uprzedzając pytanie: według mnie nie ma różnicy, czy wpierw obejrzycie i później przeczytacie, czy odwrotnie. Różnice pomiędzy obydwoma wynikają raczej z różnic w samym medium – książka vs serial – a w przypadku tej historii najważniejsze są emocje oraz ukazanie postępującej choroby, które w obydwu przedstawiono praktycznie tak samo.
(UWAGA! Możliwe spojlery!) Największą różnicą jest dodanie do dramy paru postaci oraz niewielkich epizodów, których nie ma w pamiętniku. Konkretnie w dramie pojawiają się dwaj chłopcy, których Aya darzy cieplejszymi uczuciami, a których nie było w życiu prawdziwej Ayi (a przynajmniej nie ma o nich wzmianki w pamiętniku). Czy to duże nagięcie? Hm, niby tak, ale drama, jak sama nazwa podpowiada, ma być bardziej dramatyczny i gdyby wszystkie odcinki skupiały się wyłącznie na chorobie Ayi, jej życie rodzinne czy szkolne odstawiając trochę bardziej na bok, serial mógłby być mniej wciągający. Dlatego też według mnie wprowadzenie dwóch facetów, którzy się Ayi podobali, dodało całości trochę innego wymiaru, przypominając, że nastolatki się zakochują i że to część bycia nastolatką. Miły dodatek, o, może w ten sposób.
Jednak o wiele bardziej uderzyła mnie różnica w przedstawieniu samej Ayi. Ta serialowa, chociaż trudno jej odmówić bycia wiarygodną i realistyczną, czasem odrobinkę za bardzo popadała w motywujące spicze czy ogólnie taki schematycznie serialowo-filmowy ton wypowiedzi lub grania. Po prostu, troszeczkę Ayę podrasowano, by wpasowała się w wymagania dramy. Tymczasem Aya z pamiętnika wydaje się bliższa prawdziwej nastolatce (właśnie przez ten brak popadania w lekki dramatyzm) i o wiele łatwiej zrozumieć, jak się naprawdę czuła, gdyż w pamiętniku opisuje wszystkie sprawy w jej życiu, na które choroba miała wpływ. Zatem mamy nie tylko problem chodzenia, pisania czy mówienia (w serialu podkreślone dodatkowo przez pasję dziewczyny do gry w koszykówkę), ale też więcej opisów konfrontacji z obcymi (naśmiewające się z niej dzieciaki, współczujące spojrzenia obcych, przykre uwagi, które podsłyszała, a które nie były wypowiedziane prosto do niej) czy prozaicznych czynności (korzystanie z toalety, kąpiel, spędzanie kilku godzin na jednym posiłku).
Ponadto, w moich oczach pamiętnikowa Aya zyskała za to, że była… cóż, nie mówię tego w negatywnym sensie, ale była beksą. Sama o sobie pisze, że jest beksą i płacze z byle powodu, ale to przecież takie ludzkie. Serialowa Aya zdawała się płakać tylko wtedy, kiedy miała po temu jakiś większy powód, pomimo iż twórcy serialu próbowali nawiązać do pamiętnikowej Ayi-beksy, jednak bez popierania tego specjalnie czynami. Sama jestem przykładem na to, że można płakać z byle powodu i nie móc na to nic poradzić, zatem kiedy jest powód, i to tak poważny jak nieuleczalna choroba, fakt, że Aya, płacze, jak na nastolatkę, którą spotkał tak ciężki los przystało, czyni ją jeszcze bliższą Czytelnika.
Ostatecznie jest to przygnębiająca książka. Parokrotnie Aya opisywała momenty, kiedy czuła się na siłach do walki z chorobą, kiedy postanawiała sobie się nie poddawać i pisała, że musi korzystać z życia teraz, lecz im bliżej końca, tym mniej takich momentów, a Czytelnik zaczyna się czuć przytłoczony tym, jak wiele prozaicznych czynności odbiera jako coś naturalnego, podczas gdy dla innych może stanowić nieosiągalne marzenie. Niemniej jednak polecam „Ichi rittoru no namida” każdemu, kto tylko ma szansę to przeczytać. Książkę przetłumaczono na język angielski, zatem nie wątpię, że gdzieś można ją dorwać, ale jeśli się już uda, to radzę się przygotować mentalnie na to, że to nie będzie uroczo optymistyczna historyjka z happy endem.

Fenomen Małych Ręczniczków

czwartek, 16 stycznia 2014 2 comments

Mały ręczniczek jako taki raczej nie jest nikomu obcy. Przydatna rzecz, ale zazwyczaj jeden w zupełności wystarczy. I dlatego też już parokrotnie w rozmowach ze znajomymi słyszałam o ich zdziwieniu tą różnicą po przybyciu do Japonii – postanowiłam tedy i Wam przybliżyć Fenomen Małych Ręczniczków, tzw tenugui (手拭), dosłownie „wycieracz rąk”.

Tenugui w sklepie Studia Ghibli.

Otóż w Japonii tenugui zdają się bardziej popularne niż na Zachodzie, zwłaszcza jako pamiątka czy mało zobowiązujący prezent z racji połączenia uroku oraz niskiej ceny. Chyba każdy sklep specjalizujący się w pamiątkach czy sprzedający rzeczy z popularnymi postaciami posiada półkę wyłącznie z tenugui, a i w hyaku-en shoppu można natrafić na całkiem spory ich wybór.

Tenugui ze Snoopym.

Z jednej strony, kiedy ręczniczek jest ładny, to aż nie chce się z niego korzystać, żeby go nie splamić czy żeby kolory nie wyblakły. Ale to bardzo zachodnie myślenie – i mało praktyczne, bo w końcu skoro ręczniczek jest nieużywany, to nie spełnia swojego zadania – Japończycy korzystają z nich na co dzień bez względu na wzór. I to na różne sposoby: od zwykłego wycierania rąk, przez okłady aż po korzystanie zeń jak szmatek czy… chusteczek higienicznych.

Tenugui z Hello Kitty.

Dodatkowo, dopiero po przybyciu do Japonii człowiek w pełni rozumie praktyczność tego wynalazku. Jakkolwiek japońskie toalety publiczne są świetne – czyste, zadbane, często z podgrzewaną deską, jeśli toaleta jest w zachodnim stylu – mają jedną, acz bardzo poważną wada: w wielu z nich nie ma możliwości osuszenia rąk po umyciu, ani suszarki, ani papierowych ręczników, nic. W takich chwilach tenugui w torebce jest zbawieniem, zwłaszcza zimą: z kranów w owych publicznych toaletach leci wyłącznie zimna woda i można dłonie nie tylko osuszyć, ale także trochę rozgrzać. Z kolei latem, kiedy jest upalnie i parnie, wraz z zimnymi napojami tenugui stanowią drobne wybawienie, czy to dzięki możliwości otarcia potu z czoła, czy to w postaci zimnego okładu.

Tenugui z Rilakkumą.

Ostatecznie, kiedy człowiek siedzi w Japonii dłużej, chcąc czy nie chcąc kończy z większą ich ilością, niż faktycznie jest potrzebna. Sama przez te trzy miesiące nazbierałam trzy, z czego tylko jeden został zakupiony – a po zobaczeniu wszelakich tenugui z Totoro, niewykluczone iż dorobię się jeszcze kilku. I pewnie kilka, dla których sama nie znajdę zastosowania, skończy w roli pamiątek…


Tenugui w sklepiku przy supermarkecie.

Recenzja: 花咲くいろは

poniedziałek, 13 stycznia 2014 0 comments

Po tylu ostrzeżeniach i zapewnieniach, w Kanazale w końcu spadły śniegi, a temperatury zeszły poniżej zera (niewiele, ale zeszły). A jeśli potrzebowałabym jakiejś wymówki do hurtowego oglądania seriali, to taka pogoda jest jedną z lepszych. Zatem obejrzałam w zastraszającym tempie wszystkie odcinki „Hanasaku Iroha” (花咲くいろは), anime z 2011 roku.
Po opisach znalezionych na Wikipedii spodziewałam się czegoś raczej zwykłego i przewidywałam, że będę oglądać wyłącznie dlatego, że miejsce akcji wzorowane jest na Yuwaku-onsen w Kanazale. Tym milsze było więc zaskoczenie, gdy zaczęłam w końcu oglądać, gdyż w porównaniu z przeczytanymi opisami historia nie jest aż tak prosta i zwyczajna.

http://angelayuuki.pinger.pl/m/14462786

„Hanasaku Iroha” skupia się na jednym okresie z życia szesnastoletniej Ohany Matsumae. Kiedy matka dziewczyny oznajmia, że zamierza uciec ze swoim chłopakiem, zaś córkę wysyła do babki prowadzącej japoński hotel, ryokan (旅館), której nigdy wcześniej w życiu nie widziała, Ohana czuje, że oto nadeszła jej szansa na trochę więcej przygód w życiu w porównaniu z Tokio i że może wreszcie otrzyma trochę rodzinnej miłości, której nie dostała od matki. Nawet jeśli szkoda jej zostawiać w Tokio najlepszego przyjaciela, który przed samym wyjazdem niespodziewanie wyznał jej miłość. Jednak po przyjeździe ten plan wywraca się do góry nogami: babka, Sui Shijima, każe zwracać się do siebie per „okami-san” („właścicielko”), oznajmia, że Ohana, owszem, może mieszkać w hotelu, ale będzie musiała pracować, a na domiar złego dziewczyna, z którą Ohana będzie dzielić pokój, już na samym wstępie jest do niej zniechęcona i przywitała nastolatkę słowami „Umrzyj”.

http://otakusphere.com/2011/04/12/spring-2011-hanasaku-iroha/

Anime skupia się przede wszystkim na życiu oraz pracy w tradycyjnym japońskim hotelu. Ohana oraz widz równocześnie dowiadują się, na czym taka praca polega oraz stopniowo poznają całą resztę pracowników, a niekiedy także gości. A że każdy bardzo łatwo daje się zapamiętać i nie jest jedynie zapychaczem tła, tym szybciej można porwać się rutynie sprzątania w pokojach czy roznoszenia posiłków. Na pewno można niektórych postaci nie lubić, ale wszystkie zostały przedstawione bardzo wiarygodnie i pod koniec tych dwudziestu sześciu odcinków każdy, z Ohaną na czele, się jakoś zmienił.

http://www.due2life.net/2011/06/hanasaku-iroha-9/

Także relacje między postaciami zostały świetnie pokazane. Minko, która na samym początku kazała Ohanie „umrzeć”, nie staje się znienacka najlepszą psiapsiółą, a jedynie stopniowo pozwala poznać się lepiej, nie tracąc nic z wybuchowego charakteru, który pokazała w pierwszym odcinku. Trzecia koleżanka Ohany, chorobliwie wręcz nieśmiała kelnerka Nako, także nie przechodzi magicznej transformacji w gwiazdę, tylko powoli uczy się, jak się zachowywać wobec dużo od niej głośniejszej Ohany i stopniowo zyskuje pewność siebie w tym, czym się zajmuje.

http://www.projectsaber.com/2011/04/04/hanasaku-iroha-first-impressions/

Na podobną pochwałę zasługuą relacje rodzinne: Ohany z jej matką, Ohany z babką, matki i babki. Chociaż przewijają się dopiero gdzieś na drugim planie, jednocześnie ten drugi plan ma znaczący wpływ na przebieg historii. Decyzja matki za młodu wpływa na obecne relacje Ohany z babką, podczas gdy rodzące się u Ohany zrozumienie dla babki wpływa na jej związek z matką. Świetnie pokazana została siła każdego pokolenia, każda zupełnie innego rodzaju, co czasem prowadzi do konfliktu, lecz ostatecznie pomaga bohaterkom w drodze do celu.

http://www.due2life.net/category/finished/page/2/

Problemy miłosne Ohany zepchnięte zostały chyba na najdalszy plan, tuż przed epizodami, chociaż nie można powiedzieć, jakoby zostały kompletnie pominięte. One są, Ohana się z nimi mierzy, ale twórcy anime nie skupiają się na tym w przesadny sposób, co, jak dla mnie, jest zdecydowanym plusem historii. Anime dla nastolatek mają tendencję do robienia z miłosnych problemów najważniejszych rzeczy na świecie, nawet jeśli są poważniejsze sprawy na głowie, więc dobrze widzieć, że zachowano tutaj zdrowy dystans.

http://ghostlightning.wordpress.com/

„Hanasaku Iroha” można by chwalić jeszcze trochę, bo zwyczajnie na to zasługuje – tak naprawdę skrytykować mogłabym chyba tylko piosenki tytułowe i końcowe, ale to kwestia gustu, one nie są złe, po prostu głos wokalistki mi się nie podoba i tyle. Nie jest to żadna skomplikowana historia, żaden kolejny „Death Note”, ale chyba tutaj jest to wielkim plusem. Ot, raczej zwykła historia o dorastaniu przez nastolatkę (która, juhu, wygląda i zachowuje jak nastolatka, nie jak sztuczny dorosły), ale opowiedziana w dobry sposób i z zachowaniem zdrowego rozsądku w kwestii tego, co w danej chwili jest dla bohaterki najważniejsze. I chyba właśnie dlatego wciągnęłam się niemal od razu i obejrzałam prawie za jednym zamachem (tylko prawie, bo jednak były inne rzeczy, którymi trzeba się było zająć). Przy dwudziestu sześciu odcinkach liczących sobie ok. 20 minut każdy, obejrzenie całości stanowi jednodniową sesję, a jeśli ktoś lubi anime dla nastolatek, to warto poświęcić jedną sobotę czy niedzielę.
To nie jest blog z recenzjami, więc nie wiem, czy powinnam wystawiać jakąś ocenę końcową, zatem może powiem tak: gdybym miała, to „Hanasaku Iroha” dostałoby ode mnie szkolną piątkę. Jest wszystko to, czego oczekiwałabym i czego bym chciała od anime dla nastolatek, mamy ciekawą historię i wiarygodne postaci, które dają się lubić. Ale chociaż pozostaje w pamięci, nie jest to nic aż tak wielce poruszającego, by zasłużyć na szóstkę. Świetne oglądadło, o!

Kocia kawiarenka

środa, 8 stycznia 2014 4 comments

W ramach urodzin wybrałam się (wreszcie!) do kociej kawiarenki, tzw. neko cafe (猫カフェ). I cóż tu wiele mówić, ten wynalazek okazał się dokładnie tak zacny, jak można było przewidywać.
Ceny zależą od samej kawiarenki; pamiętam, że łażąc po Tokio parokrotnie mijałam kocie kawiarenki, które zniechęcały mnie ceną za pół godziny. Ta okazała się relatywnie przyjazna cenowo: 30 minut kosztowało Y500, a 45 minut, które z koleżankami wykupiłyśmy, Y700. Po wykupieniu pierwszych iluś, każde kolejne 20 minut kosztowało dodatkowe Y100 (a może jednak Y200), jednak 45 w zupełności wystarcza.
Z racji natury kawiarenki, trzeba było przejść przez zasady, zanim nas wpuszczono. Nic szokującego: zdjęcia bez flesza, zakaz podnoszenia kotów, ostrzeżenie, że możemy zostać podrapane czy obsikane, proszę umyć ręce przed wejściem, takie tam pierdółki z cyklu BHP. W tej konkretnej akurat dostępne było tylko picie w butelkach, jedzenia nie było w ofercie, ale są też takie, gdzie można coś zjeść czy napić się normalnej kawy – to już zależy od miejsca.
Zaś po przejściu tej inicjacji wręcz, mogłyśmy w końcu przekroczyć drzwi do magicznego świata kotów. Czy też pokoju, w którym przebywały.
W sumie było ich bodajże dziesięć albo dwanaście – nie liczyłam, a i też niektóre spały gdzieś w kąciku i trzeba było trochę poszukać, by je odnaleźć. Wszystkie dorosłe, między trzy a pięć lat, żadnych kociaków, co mnie trochę zdziwiło. W kraju mającym wręcz obsesję na punkcie wszystkiego co słodkie i urocze, kociaki z pewnością przyciągałyby więcej klientów do kawiarenki? Może to wina środy i kocięta pojawiają się w weekendy, kiedy klientów jest więcej – a może to kwestia jakichś kolejnych zasad BHP, w sensie że dorosły, dobrze wychowany kot ma mniejsze szanse kogoś obsikać czy znienacka zaatakować? Nie wiem i jeśli kiedyś jeszcze uda mi się wrócić, to chyba o to zapytam.
Co się rzuca w oczy niemal od razu po wejściu, oprócz wrażenia spoglądania we własną przyszłość w roli crazy cat lady? Zachowanie samych kotów. Widać, że są rozpuszczone przez klientów, którzy wydatkują dodatkowe Y100-200 na kocie przysmaki, bo już w drzwiach przywitało nas kilka, zaś niemal każdy kolejny wpierw wąchał nam ręce – po czym ileś odwracało się od nas z niesmakiem, że im niczego nie przyniosłyśmy. Kiedy później przyszli jeszcze jacyś klienci, którzy z kolei przysmaki kupili, to niektórych kotów wręcz nie mogli się pozbyć. Typowe rozpuszczone kociska, ot.
Cała reszta to, tak naprawdę, wywody na temat charakterów poszczególnych kotów, które tam były, w które nie zamierzam się wdawać, bo nigdy bym nie skończyła. Zdecydowanie stwierdzam, że taka kawiarenka to kawałek Nieba na Ziemi, chociaż do wykupienia więcej niż 30-45 minut potrzeba by mi chyba było albo głębokiej depresji, albo właśnie małych kociąt, które chciałyby się bawić. Chociaż parę zabawek było, koty były nimi ewidentnie znudzone i niezainteresowane, woląc albo spać, albo pozwalać się głaskać, albo bawić czymś nowym, jak np. sznurkiem przy aparatach. Jednak jakkolwiek głaskanie kotów jest odprężające, kiedy nie są własne, to godzina maks naprawdę wystarcza.
Tymczasem zamykam się z moimi opowieściami – oto i koty!




Zadziwiająco mały czteroletni Maine Coon (trochę tylko większy od dużego burasa).




Nie jedyny pyszczek, któremu zbyt wiele nie imponowało.


Kotów na ręce brać nie można, ale jak same wskakują na kolana, to nie zamierzam się bronić. ;)
fot. Charis Messier

Dookoła Tokio

sobota, 4 stycznia 2014 4 comments

Oczywiście, nie spędziłam całego czasu wyłącznie w stolicy – jak dla mnie zakrawałoby to na marnotrawstwo. W końcu tyle jest ciekawych i ślicznych miejsc, no i ile można się gapić na zwykłe budynki?
Tak naprawdę okolic Tokio nie zwiedziłam tak dokładnie, jak pewnie bym mogła, jednak czuję, że zobaczyłam to, co rzeczywiście warto było zobaczyć. Nie mieszkam w Tokio, zatem nie czuję potrzeby wędrowania do miejsc będących w sumie tylko ucieczką od miasta. Ale nie mogę też zaprzeczyć, że po wydostaniu się ze stolicy, widoki stają się ładniejsze, a miasta, chociaż w porównaniu z Tokio są miasteczkami, wydały mi się jakieś takie ładniejsze, przyjaźniejsze (zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i w sensie że mieszkanie tam nie przyprawiłoby mnie o nieustający ból głowy).
Pierwszym i moim zdaniem najbardziej imponującym przystankiem była Kamakura (鎌倉), gdzie znajduje kolejny z trzech najsłynniejszych wielkich posągów Buddy. Chociaż mniejszy niż ten w Takaoce o jakieś dwa metry, mnie wydał się większy – sama nie wiem, jakim cudem. I pomimo fali turystów, odnalazłam tam odrobinę spokoju, zwłaszcza kiedy słońce zaczęło zachodzić, a ja przysiadłam sobie na moment przy drzewach w świątyni, gdzie znajduje się posąg. To chyba kwestia samego Buddy: ten w Takaoce, chociaż też wyrzeźbiony podczas medytacji, wydawał się taki jakiś bardziej… nie wiem, rozbudzony?, radosny?, trudno mi to dokładnie ująć w słowa. Tymczasem Daibutsu w Kamakurze sprawiał wrażenie bardziej skupionego na medytacji i poszukiwaniu nirwany. Siedząc i z boku obserwując podchodzących do posągu turystów, nasunęło mi się także skojarzenie z mędrcem, do którego każdy może przyjść po radę i który nikogo nie osądza ani nie potępia.
Posąg jest także pusty w środku i za dodatkową opłatą wysokości Y20 (wstęp do świątyni kosztuje Y200) można zobaczyć go od środka. Podobno przez lata nazbierało się w środku ileś grafitti, ale albo coś z nimi zrobiono, albo było zbyt ciemno, bym mogła je dostrzec. Ciekawostką była tablica przedstawiająca, w jaki sposób posąg został skonstruowany. Zaczęto go budować w połowie XIII w.n.e. i miał szczęście w większości zachować się w niezmienionej formie, zatem pamiętając o tym i patrząc, jak go zrobiono – prawie jak trójwymiarowe puzzle – zdecydowanie wzrasta podziw dla ówczesnych architektów.

Widzę cię!


Zostałam postawiona w tym miejscu, stąd poza.





Z samej Kamakury zobaczyłam później jeszcze tylko kawałek plaży (jakkolwiek góry są piękne, jednak wolę morze) oraz jedną z ulic handlowych, gdzie znajdował się między innymi sklep Studia Ghibli (gdzie zaopatrzyłam się w podstawki pod pałeczki w kształcie Totoro – kawaii!). Tylko na tyle starczyło nam czasu tego dnia, ale jeśli mi się uda, z chęcią wróciłabym jeszcze do Kamakury. Jeśli kogoś interesuje ta „dawniejsza” Japonia, to Kamakura z pewnością powinna znaleźć się na liście miejsc do odwiedzenia, nie tylko z powodu licznych świątyń czy Daibutsu, które pomagają wczuć się w klimat Japonii sprzed kilkuset lat, ale także dlatego, iż jeden z okresów historii japońskiej jest z nią ściśle związany. Okres Kamakura (鎌倉時代, Kamakura-jidai, 1185-1333) to czas, kiedy Japonią rządzili szoguni, samuraje zaistnieli jako kasta wojowników, Buddyzm kwitł, inwazje Mongołów zostały odparte, a w kraju zapanował system feudalny. Dla osób zafascynowanych tym okresem w historii Japonii czy po prostu dla miłośników samurajów wizyta w Kamakurze wydaje się wręcz obowiązkowa – dla wszystkich innych zachętą powinny być śliczne krajobrazy oraz ogólna atmosfera spokoju (idealna ucieczka od zgiełku Tokio, tylko jakąś godzinę pociągiem).



Żaba przebrana za renifera na samym końcu torów. Logiczne, nie?




Świąteczny Totoro.

Samą Wigilię spędziłam w Hayamie (葉山), gdzie mieszka koleżanka, która mnie gościła, i chociaż atmosfera była daleka od świątecznej (ciepło, słonecznie, zero śniegu), to i tak było magicznie. Czemu? Gdyż przy tak pięknej pogodzie miałam okazję po raz pierwszy w życiu zobaczyć Górę Fuji. I bez dwóch zdań zapiera dech w piersiach, zwłaszcza widziana z Hayamy, która jest znacznie bliżej. Co prawda fotka za dnia wyszła raczej średnio, za to podczas zachodu słońca pozwoliłam sobie na drobne szaleństwo – i kto wie, może wykorzystam niektóre z tych ujęć jako pocztówki?





Przyszli specjalnie, by obejrzeć zachód słońca.





Przy okazji pobytu w Hayamie udało mi się też skosztować najlepszego pączka, jakiego dane mi było zjeść. Chociaż ogólnie pączki w Japonii są średnie, sieci typu Krispy Kreme czy Mister Donut są jeszcze w miarę jadalne i przypominają smakiem pączka, ale poza tymi reszta jest za sucha jak na mój gust. Ale nie ten! Niewielki sklepik jakieś 10 minut spacerem od stacji kolejowej Zushi (逗子) znajduje się sklep z pączkami Misaki, gdzie wybrałam pomarańczowego z białą czekoladą. Powiadam Wam, niebo w gębie! Nie przepadam za białą czekoladą, ale tu było jej w sam raz, by zrównoważyć kwaskowatość pomarańczy. Prawie chciałoby się powiedzieć gourmet-pączek, bo po jego zjedzeniu wcale nie czułam się, jakbym pochłonęła właśnie coś niezdrowego ani dziecinnego – słodka przekąska dla dorosłych!

Chcę więcej!

W same Święta powróciłam do Tokio, gdzie siedziałam, dopóki nie miałam dość i nie poczułam potrzeby chociaż minimalnej odmiany. Wtedy też wsiadłam w pociąg (i po raz pierwszy przeżyłam ścisk niczym w puszcze sardynek – na samo wspomnienie wszystko mnie boli!) i ruszyłam do Yokohamy (横浜). Konkretnie planowałam zobaczyć dość znane China Town (中華街, Chūka-gai), coby odmiana była jeszcze większa. Ogólnie Yokohama, z racji bycia portem, jest o wiele bardziej międzynarodowa niż większość innych miejsc w Japonii i chociaż sama nie miałam okazji się o tym przekonać na własne oczy, Yokohama znana jest z wielu budynków w bardzo europejskim stylu oraz ogólnej atmosfery multikulturalizmu. Mnie wystarczyło samo China Town.
Jeśli ktokolwiek z Was nadal myśli, że kultury japońskie i chińskie są „praktycznie takie same”, to mam nadzieję, że poniższe zdjęcia wraz z wyjaśnieniami uświadomią Wam różnice pomiędzy nimi. Po pierwsze, i chyba najbardziej oczywiste, wizualnie kultura chińska jest bogatsza, czasem zakrawająca wręcz na kicz: więcej złotych zdobień, żywsze kolory, bogate wzory w tle… Porównajcie to sobie chociażby ze zdjęciami świątyń czy tradycyjnych wyrobów japońskich – w Japonii dominuje prostota, zdobienia są subtelniejsze (czy to w kolorach, czy to ilości wzorów) i w większości wszystko jest skromniejsze, mniej „oczojebne”, chciałoby się powiedzieć.
Podobną tendencję można też dostrzec w ludziach. Owszem, Japończycy potrafią być głośni (dziewczyny piszczące „KAWAII!!!” na cały głos, na ten przykład), jednak z reguły są raczej cichym narodem, który stara się nikomu nie narzucać. Tymczasem wędrując po China Town w Yokohamie parokrotnie musiałam się powtarzać, odmawiając wejścia do danej restauracji, a i sprzedawcy krzyczeli jakby odrobinę głośniej.
Jeśli chodzi o samo China Town, to tak naprawdę składa się z miejsc, gdzie można coś zjeść oraz miejsc, gdzie można kupić pamiątki. Przy czym gdzie się tylko dało, pamiątki były z pandą. Długopisy, maskotki, biżuteria, skarpetki, plecaczki – jeśli da się na to jakoś przyczepić pandę, to panda z pewnością się tam znajdzie.









Nie wypada również opuścić China Town, nie zjadłszy lokalnego przysmaku: niku-man (肉まん), czyli ugotowanej na parze buły nadzianej mięsem. Niku-man jest tak silnie związany z tą dzielnicą, że nawet stał się jej maskotką! Są też wersje z innymi nadzieniami, lecz ja spróbowałam tej oryginalnej. Chociaż wpierw ucieszyłam się, że jakie to tanie (Y90 za sztukę), kiedy dostałam swojego niku-mana, to trochę się rozczarowałam jego rozmiarem – mieścił mi się w sam raz w dłoni i był mniej więcej wielkości śliwki. Za to przynajmniej smakował świetnie! Niku-man można zakupić prawie wszędzie, lecz ten smakował mi o wiele bardziej niż ten kupny w konbinim, głównie dlatego że mięso zostało lepiej przyprawione. Zatem polecam, naprawdę warto się skusić!

Pyszny, ale mały.

Maskotki China Town w Yokohamie.
http://item.rakuten.co.jp/rouishingoh/10001628/

W Yokohamie znalazłam też kawałek prywatnego szczęścia. Szukając miejsca na lunch, szlajałam się po jednym z centrów handlowych – po czym zobaczyłam, że mieści się w nim sklep Beard Papa, mojego ukochanego miejsca sprzedającego ptysie (シュークリームパッフ, shū-kuriimu paffu). Ostatnim razem obżerałam się nimi, kiedy tylko mogłam i tęskniłam za tym smakiem, aż bolało. Ponoć dwa oddziały są w Krakowie i jeden w Rzeszowie, chociaż nie ręczę za to, jak smakują w Polsce.


Szczęście nazywa się Beard Papa!

Zaś na dobry koniec postu podzielę się z Wami dwoma ciekawostkami, których nie dałam rady wcisnąć w posty o Tokio.

Czeskie bajki w Japonii? Kto by pomyślał...

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by nazwać kosmetyki proszkiem do pieczenia, ale brawa za odwagę?

I to by było na tyle z mojej świątecznej wycieczki. Uff, nawet dobrze, bo średnio jeden post zajmował mi półtorej godziny – dobrze będzie wrócić do krótszych. ^^

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets