Sobotni rajd

niedziela, 27 października 2013

Kiedy moja nowa przyrodnia japońska rodzina zaprosiła mnie na rajd, którego zwieńczeniem miał być onsen (温泉, gorące źródła) oraz zakrapiana alkoholem kolacja, zgodziłam się od razu. Może i nie jestem wielkim fanem pieszych wędrówek jako sportu, ale nawet lubię chodzić, a gdy dodamy do tego chodzenia także cel równie przyjemny jak jedzenie i onsen, to czy mogłabym odmówić?
Jak się okazało na zbiórce – i co zdecydowanie było do przewidzenia – okazałam się jedyną niejapońską twarzą w całej grupie. Nie żeby mi to przeszkadzało, rozumiem, że kiedy ktoś jest inny, to ludzie się na niego gapią, w Polsce przecież też każdy obcokrajowiec wzbudza pewną sensację, a że Japończycy nauczyli się gapić trochę dyskretniej, to tym bardziej nie czuję, jakobym miała powód do protestu. Zresztą, chyba najwięcej zainteresowania wzbudziłam wśród uczestniczących w rajdzie dzieci (znowu, jak najbardziej normalna rzecz), które akurat w większości i tak wolały bawić się między sobą, tylko jedna ośmiolatka poczuła potrzebę zaspokojenia ciekawości, więc porozmawiałyśmy chwilę i tyle. A ostatecznie zmuszało mnie to do używania japońskiego przez cały dzień, czyli do tego, po co głównie w tym kraju jestem, prawda?
Trasa rajdu liczyła sobie około 10 kilometrów. Dla osób z dziećmi, starszych lub zwyczajnie pozbawionych kondycji fizycznej w połowie drogi wyznaczono postój, z którego można było później wsiąść w autobus i resztę drogi przejechać. Jeśli się nie mylę, chyba tylko jedna matka z dwójką dzieci skorzystała z tej opcji, cała reszta dzielnie brnęła naprzód pod górki i z górek. Poniżej mapka całej trasy, mam nadzieję, że widać wszystko w miarę wyraźnie. Jeśli nie: start jest na górze.



Jakkolwiek 10 kilometrów, w dodatku przebytych bardzo umiarkowanym tempem, nie było specjalnym wyczynem, onsen jest o wiele przyjemniejszy po wysiłku fizycznym niż tak po prostu. Z racji faktu, iż wszyscy kąpią się tam nago (i, oczywiście, panie osobno oraz panowie osobno), fotografia jest z Internetu, ale myślę, że pięknie oddaje klimat tego miejsca. Już sam fakt siedzenia w gorącej wodzie i odczuwania, jak wszystkie ewentualne bóle mięśni znikają jest przyjemny, ale dodawszy do tego widok natury oraz szum wodospadu – stuprocentowe odprężenie gwarantowane!

Hall.
Travel.Rakuten.co.jp

Onsen.
KanazawaRyokanHoel.com

Później zaś przyszedł czas na wspomnianą kolację. Jak się dowiedziałam i od mojej przyrodniej rodziny, i od paru innych uczestników rajdu, czekały nas prawdziwe luksusy w japońskim stylu, to jest tradycyjne japońskie jedzenie podawane przez panie w kimonach oraz jedzone siedząc na podłodze. (Tu dodam, iż zapewniono wszystkim oparcia, a i nie byłam jedyną osobą, która nie mogła usiedzieć za długo w tradycyjnej japońskiej pozycji, wielu Japończyków siedziało po turecku, z kolanami pod brodą czy jakkolwiek im było wygodnie).
Luksus z pewnością objawił nam się już po obejrzeniu menu. Cały posiłek składał się z dwunastu dań. Tak, dwunastu. Owszem, porcje były malutkie, a i osobiście nie wszystko mi przypadło do gustu, chociaż próbowałam wszystkiego, zanim podjęłam decyzję, ale nawet nie zjadłszy wszystkiego, wróciłam najedzona. I nawet taki laik jak ja musi przyznać, że wszystko było pierwszej klasy.
Przy takiej ilości dań chyba nawet tylko najzagorzalsi instagramowcy robiliby zdjęcia wszystkiemu – mnie za bardzo ściskał głód, by w ogóle pomyśleć, że mogłabym sfotografować chociażby kilka dań. Jednak strona hotelu (gdyż i onsen, i kolacja były w hotelu) przyszła mi z pomocą i chociaż dania były inne, możecie sobie wyobrazić, jak mniej więcej wyglądały i w jakich podawano je ilościach.

Takitei.co.jp

Chyba najciekawszą rzeczą, jaka znalazła się na moim talerzu, był ser momiji, wycięty w kształcie klonowego liścia. Nie jestem pewna, czy ten smak to faktycznie był smak liści klonu, czy może to jakiś barwnik nie był do końca bez smaku, znając jednak Japończyków oraz wiedząc, że z momiji robi się wszelakie jedzenie, stawiam na to pierwsze. A tak czy inaczej na pewno smakował jak ser, ale z jakimś subtelnym, lekko słodkawym dodatkiem.

Ser momiji.
Abekama.co.jp

Z kolei moim nowym ulubionym daniem stał się dobin mushi (土瓶蒸し), jesienna, podawana w małych czajniczkach i podgrzewana na miejscu zupa, której głównymi składnikami są grzyby oraz rybą hamo (), która, według Wikipedii i słowników, jest rodzajem szczupaka. Przed jedzeniem zupę doprawia się też świeżo wyciśniętym sokiem z limonki. Powiadam Wam, jestem absolutnie zachwycona! Limonka oraz rybno-grzybny wywar świetnie razem smakują, aż rozgrzewa człowieka od środka, ale bez pozostawiania w ustach smaku ryb, który zabijałby smak wszystkich innych składników. A hamo naprawdę mi zasmakował, delikatna, rozpływająca się w ustach biała ryba. Liczę, że pomimo ostrzeżeń, jaka to luksusowa zupa, uda mi się ją jeszcze gdzieś dorwać, najlepiej w większym czajniczku.

Dobin mushi.
nori18leo.cocolog-nifty.com

Po kolacji zaś zostaliśmy odwiezieni do domów, kierowca autobusu był na tyle uprzejmy, że na moją prośbę zatrzymał się przed samym akademikiem, dzięki czemu nie musiałam moknąć w deszczu. Jednak coby nie kończyć relacji z rajdu zwykłym „i poszłam spać”, podzielę się widniejącą na kampusie reklamą zachęcającą do uczestnictwa w nadchodzącym festiwalu uniwersytetu:


Otwórz? // Przyjdź na festiwal uniwersytetu w Kanazale!
Nie wyobrażam sobie, by gdziekolwiek w Europie taka reklama uszła.

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets