Seul: Twarz Teraźniejszości

piątek, 28 marca 2014 0 comments

Post wspomagany przez Gangnam Style – bo czemu nie?
Jeśli miałabym opisać Seul jednym słowem, powiedziałabym: nieuczesany. Coś jak natapirowana grzywka przy gotowej reszcie fryzury: wygląda dziko i wydaje się trochę nieposkromiona, ale jednocześnie widzimy już mniej więcej, co z tego wyjdzie, gdy tę grzywkę ułożymy. Bardzo babska metafora, wiem, dla pomocy, wygląda to z grubsza tak:

A Vintage Vanity

W wersji dłuższej i już bez fryzjerskiej metafory: Seul jest bardzo współczesnym dużym miastem – ale jednocześnie widać, że jeszcze się rozwija i nie odciął tak zupełnie od miasta, którym zapewne kiedyś był. Zatem z jednej strony mamy lśniące centra handlowe czy wielkie szklane bydunki jakichś firm…





… a zaraz obok, nierzadko w tym samym miejscu, mamy uliczne stragany, gdzie można kupić wszystko, chociaż przede wszystkim jedzenie.





To, żeby było ciekawiej, nie jest na ulicy tylko na stacji metra. Bo czemu nie?


Nie trzeba też daleko szukać, by znaleźć znaki, że to jeszcze nie koniec, że Seul się rozwija i rozbudowuje. W jednych miejscach łatwiej niż w innych, ale co chwila widywałam dźwigi, działki pełne robotników czy inne znaki trwającej właśnie budowy.




Zgadniecie, gdzie to jest? ;)

Podpowiedź numer 1 (na płocie odgradzającym remontowany budynek).

Podpowiedź numer 2.

Prawdę mówiąc, to trzecie zdjęcie, z kawałkiem drzewka i zachodzącego słońca – właśnie wtedy zrozumiałam, że mi się w Seulu podoba. I śmiejcie się, bo powód jest naprawdę banalny, ale drugiego dnia mojego pobytu, łażąc po okolicy żeńskiego uniwersytetu Ehwa (okolica świetna na zakupy) znalazłam kawałek przestrzeni publicznej, gdzie można było zwyczajnie usiąść. Nic więcej, po prostu usiąść. Za darmo. A że w okolicy znalazło się nawet kilka drzew – to po prostu bonus. Banalny powód, prawda? Nawet trochę głupi. Ale przed wyjazdem słyszałam opinie, że Seul to koreańskie Tokio, a Tokio, pomimo przygód i świetnych zakupów, nie zaliczam do miejsc, gdzie chciałabym wrócić ani gdzie czuję się dobrze. Jeśli ktoś nie ma ochoty siedzieć w zatłoczonym parku (zatłoczonym, bo jedynym) ani nie chce płacić za cokolwiek w kawiarni czy innym MakRzygu (też zatłoczonym), to w Tokio nie ma gdzie siedzieć, a znalezienie jakiejś przyrody pośród tego betonu graniczy z cudem. Więc kiedy tak siedziałam, chłonąc wczesnowiosenne słońce na murku w jakimś mini-urban parku przy uniwersytecie Ehwa, i dodałam sobie tę prostą przyjemność do faktu, że uwielbiam koreańskie jedzenie i że zaspokoiłam właśnie część moich zakupowych potrzeb – czy mogłam dojść do jakiegokolwiek innego wniosku?
A skoro o jedzeniu mowa, to nawet jedząc na mieście można się w Korei nieźle najeść za jakieś grosze. Ani razu nie wydałam na posiłek więcej niż 6000 wonów, czyli jakieś 17zł/£3.40, a wychodziłam najedzona aż po uszy! (Swoją drogą, bawi mnie ta waluta, do tego stopnia, że aż nie chcę wymawiać „łon”, tylko tak, jak zostało napisane, „won” – „Tysiąć wonów, poproszę” / „A masz!” / „No to won!”). I nie wszystkie z tych miejsc były koreańskimi fast-foodami, najzwyczajniej w świecie jedzenie na mieście w Korei jest tanie. A przy okazji jedzenia: nigdy, ale to nigdy nie widziałam tylu miejsc sprzedających kawę na metr kwadratowy! Nie mówię tu tylko Starbucksach, chociaż w niektórych miejscach był Starbucks na Starbucksie – jak nie sieci kawiarń, to maleńkie kawiarenki; jak nie maleńkie kawiarenki, to kioski; jak nie kioski, to przynajmniej okienka (takie jak te, w których kupujemy lody); jak nie okienka, to konbini; jak nie konbini, no to już ostatecznie automat. Koreańczycy muszą naprawdę lubić kawę, skoro trudno przejść od jednego skrzyżowania do drugiego, nie mijając po drodze minimum trzech miejsc z kawą. Szaleństwo!, ale chyba jednak pozytywne.

Tteobokki, "kluski" ryżowe w ostrym sosie.
Bulgogi, wieprzowina na słodko, z ryżem, przystawkami i zupą.

Mandu, koreańskie pierogi (oboszeoboszeoboszeobosze!).

Pajon, taki pseudo naleśnik z zieloną cebulą i owocami morza (raz w Japonii jadłam wersję kompletnie wegetariańską i mi bardziej odpowiadała, ale cóż począć, jak się nie zna języka?)

Zresztą, nie tylko jedzenie w Korei jest tanie, o czym świadczy tona pierdół, które zakupiłam i przywiozłam. Krótko mówiąc: kupiłam mnóstwo skarpetek (bo tanie i dobrej jakości), tyle samo akcesoriów (z tego samego powodu) oraz trochę kosmetyków (z których Korea jest znana, a o których będzie osobno przy innej okazji). I tak sobie wydając na jedzenie, zakupy oraz transport publiczny, nadal wydałam o wiele mniej, niż myślałam, że będę zmuszona wydać. Być może gdybym miała obsesję na punkcie K-popu i innych koreańskich idoli, sprawa miałaby się inaczej, ale nie jestem fanką K-popu (ledwo-ledwo się orientuję, przez koleżanki-fanki, więc czasem czyjeś imię czy nazwa zespołu brzmią mi znajomo, tyle), więc wydałam mniej.
Ale zakupy w Korei są ciekawe także z powodu samych miejsc, w których można je zrobić. Fantastyczne po temu miejsca są cztery (no, w sumie to pięć, ale to piąte stanowi zarówno świetne miejsce na zakupy, jak i centrum nocnego życia): ulicę Insa-dong, dzielnicę Myeong-dong, rynek (czy też może raczej bazar) Namdaemun oraz Edae, czy też wspomniany już obszar wokół uniwersytetu Ehwa (oraz Hongdae, przy uniwersytecie Hongik, to piąte co dubluje za centrum nocnego życia).
Insa-dong najlepiej sprawdza się dla tych, którzy poszukują pamiątek z Korei czy też rzeczy bardziej tradycyjnych (sztućce, lalki, maski, cokolwiek w sumie). Co ciekawe, sklepiki z pamiątkami i tradycyjnymi wyrobami przemieszały się ze wszystkim innym: kawiarniami, jedzeniem, duperelami, przez co Insa-dong chyba najładniej pokazuje ten symbiotyczny miks pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, tradycją a innowacją.






Myeong-dong znane jest z tego, że to miejsce do robienia zakupów, ale i Koreańczycy, i ja powiemy Wam, że jest dość przereklamowane, pełne turystów i zwyczajnie drogie. Chyba każdy z nas zna takie miejsce, ulicę czy centrum handlowe, o którym każdy mówi, że oto miejsce idealne na zakupy, podczas gdy w rzeczywistości kupują tam jedynie bogaci szpanerzy i przybysze, a tubylcy wędrują sobie gdzieś indziej. Żeby nie było, w Myeong-dong można zrobić zakupy bez wydawania całej zawartości portfela, ale tylko w seciach, które znaleźć można także w innych miejscach – pozostałe to albo butiki dizajnerów, albo ta wyższa półka tak zwanego haj-strit.

Te centra handlowe (trzy pierwsze zdjęcia z Seulu w tym poście) to Myeong-dong, więc tu wklejam tylko ciekawostkę.

Rynek Namdaemun sąsiaduje z Myeong-dong i chyba nie mogło być lepszego skoku do kompletnie innego świata. Jeśli zwróciliście uwagę na moje wcześniejsze wahanie, rynek czy bazar, to powinno Wam wiele powiedzieć. Namdaemun jest fantastycznie… hmm… niewielkomiejskie? Tam się chodzi, by kupić tanio, chociaż nie zawsze cena idzie w parze z jakością (a przynajmniej na pierwszy rzut oka, niektóre ciuchy wyglądają jak znane wszystkim chińskie podróbki). Ciuchy, akcesoria, buty, jedzenie, kosmetyki, czego tylko dusza zapragnie, przy czym należy uważać na niebezpiecznych osobników na skuterach (w ogóle trzeba na nich uważać w całym Seulu – Namdaemun, przyznaję, znajduje się głównie na ulicach, ale jak w innych miejscach skuterzysta mnie wyminął na chodniku, to musiałam się upewnić, czy przypadkiem nie przeniosło mnie nagle do jakiego Wietnamu). Jednak moim ulubionym znaleziskiem w Namdaemun, a jednocześnie przyczyną drobnej babskiej rozpaczy, są hurtownie biżuterii (rozpacz, bo nie można kupić detalicznie). Otóż z zewnątrz wyglądają mniej więcej jak domy towarowe albo małe centra handlowe – ale w środku bardziej jak taka ludzka fabryka (w sensie że dobre warunki, nie że produkująca ludzi). Każdy sprzedawca ma swój kawałek stołu oraz ściany i robi biżuterię. I tak przez kilka pięter, po prostu rzędy stanowisk pracy różnych ludzi, w zależności od pory dnia albo zajętych pracą, albo rozmawiających z sąsiadem podczas lunchu, albo dobijających targu telefonicznie. Można się przejść pomiędzy tym wszystkim (przy czym trzeba być ostrożnym, aby nikogo nie potrącić i nie przeszkadzać tym ludziom w pracy), porozmawiać ze sprzedawcami (no, wiadomo, różnie to z językiem bywa, ale trzeba im oddać, że się starają dogadać, w końcu może dzięki temu coś sprzedadzą), a nawet poprosić o zrobienie czegoś konkretnego. Nadal jestem oczarowana tym miejscem, ale może to tylko moja srocza dusza tak głośno wzdycha za rzędami błyskotek…












Zanim zawędrowałam do Edae, skręciłam w nie tę stroną, w którą miałam, przez co wylądowałam w innym ciekawym miejscu, tzw. Wedding Town. Nie powiem, ciekawie było pogapić się na to, co Koreanki zakładają do ślubu i co w Korei uchodzi za potencjalną sukienkę ślubną dla pań wolących zachodnie ciuchy od własnych tradycyjnych. Jak oglądanie kolejnego odcinka „My Big Fat Gypsy Wedding”.


Bo tego dnia każda kobieta chce być księżniczką... podobno.

Hanbok, tradycyjny strój koreański, w wersji, cóż, tradycyjnej.



Hanbok w wersji uwspółcześnionej.

Tak, to jest wystawa sklepu z sukienkami ślubnymi.

I wreszcie Edae. Wiedząc już, że znajduje się przy uniwersytecie, w dodatku żeńskim, chyba nietrudno się domyślić, że właśnie to jest najlepsze miejsce do robienia zakupów w Seulu? (O zakupach w Hongdae można powiedzieć to samo). Wreszcie mamy równowagę pomiędzy dizajnerami z Myeong-dong a hurtem w Namdaemun, czyli rzeczy dobre i tanie. Nie ma sensu się za bardzo rozpływać na temat tego miejsca, ale naprawdę mi się tam podobało, miejsce miało fajny klimat i tchnęło życiem.

Ten robot się ruszał i mnie wystraszył jak jasna cholera!








Na koniec postu: nocne życie w Hongdae. Nie jestem typem imprezowicza, więc nie skomentuję jakości klubów i barów. Ale urzekli mnie uliczni performerzy i zabawa sztuką w najmniej oczekiwanych miejscach. To jest jedno z tych miejsc, które nigdy nie śpi i jeśli ktoś lubi takie miejsca, pełne życia dniem i nocą, to w Hongdae poczuje się jak w domu.



















 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets