Azjatyckie kosmetyki

czwartek, 22 maja 2014 0 comments

Uwaga! Post może być nieciekawy dla męskiej części Czytelników. Obiecuję jednak, że to będzie jedyny taki.
Chociaż mówię tutaj o azjatyckich kosmetykach, skupiam się wyłącznie na japońskich i koreańskich. Po pierwsze dlatego, że nie znam żadnych porównywalnych jakościowo firm z Chin ani innych azjatyckich krajów, a po drugie – kiedy w świecie mejk apu mówi się o azjatyckich kosmetykach, zazwyczaj ma się na myśli właśnie Japonię i Koreę Południową. A, jak mam nadzieję dowiecie się z tego postu, te biją na głowę wiele z Zachodnich firmowych kosmetyków, jednocześnie będąc w przystępnych cenach, zarówno dla obcokrajowców, jak i „w domu”.
Będąc teraz w Korei, zakupiłam, bardziej dla eksperymentu niż z jakiegokolwiek innego powodu, zestaw Dr. Lash firmy Etude House (wszystkie moje koreańskie kosmetyki są z Etude House’a – ciekawostka: firma zainspirowała się Chopinem, wymyślając swoją nazwę), który twierdził, że przez cztery tygodnie regularnego używania moje rzęsy urosną i zgęstnieją. W Korei wszystko jest tanie jak barszcz, a mnie to wielce, ale to wielce zaintrygowało, kupiłam i przetestowałam.
Zestaw składa się z trzech produktów: ampułki na noc, primera na dzień oraz miarki, by móc zmierzyć, na ile rzęsy faktycznie urosły.

http://www.keautystore.com/

Zmierzyłam rzęsy od razu (chociaż popełniłam błąd, mierząc tylko górne, a o dolnych zapominając, ale po kolei!) i od razu się przekonałam, że nawet jeśli nie zadziała, to pieniędzy w błoto nie wyrzuciłam: i ampułka, i primer równie dobrze mogą działać jak odżywka do rzęs, a że taką też planowałam kupić, to w pewnym sensie zaoszczędziłam.
Jak się jednak okazało, zestaw zadziałał. Być może zmiana nie była drastyczna, niemniej jednak nastąpiła. Miarka obiektywnie stwierdziła, że moje rzęsy urosły o milimetr, a subiektywnie stwierdzam, że podczas gdy na górnych bardziej zauważyłam zgęstnienie, za to na dolnych wzrost. Po czterech tygodniach wątpię, abym zużyła chociażby połowę tego, co zakupiłam, więc kto wie, może jeszcze się skuszę na eksperyment pt. jak bardzo Dr Lash wydłuży moje rzęsy, jeśli będę go używać, dopóki się nie skończy? Ciekawi mnie też, czy na Koreanki albo Japonki, które mają z natury znacznie krótsze rzęsy, działa to bardziej.

Przed: ok. 6mm (21 marca 2013).

Po: ok. 7mm (19 kwietnia 2013).

W Korei zakupiłam także podkład pod tusz do rzęs, Oh! M’ Eye Lash, znowu, bardziej z ciekawości niż faktycznej potrzeby. W sumie to oprócz tego, że dodatkowo rzęsy wydłuża, nie zauważyłam żadnych innych znaczących efektów (a nie rozumiem koreańskiego, więc nie bardzo wiem, co tubka obiecuje). Ale myślę, że to niekoniecznie z powodu braku jakichkolwiek innych bonusów z używania tej bazy, ale z powodu tuszu i zmywacza do niego, których używam już od jakiegoś czasu.

http://www.molykorea.com/

Moja przygoda z azjatyckimy kosmetykami tak naprawdę zaczęła się od japońskiego tuszu do rzęs, firmy Kiss Me – Heroine Make, który kupiłam mniej więcej rok temu. Od razu ze zmywaczem tej samej firmy, gdyż przeczytałam w Internecie jak bardzo dobrze się trzyma. I teraz nie wiem, czy zamieniłabym go na cokolwiek innego. Robi dokładnie to, co obiecuje, a więc: wydłuża, pogrubia, podkręca i jest prawdziwie wodoodporny (testowane z produktami do demakijażu, w deszczu, pod prysznicem, a także poniżej w filmiku). Wraz z podkładem Oh! M’Eye Lash sprawia, że wyglądam jak lalka i moje oczy musi być widać z kilometra. Nie wierzycie? Sami spójrzcie!

http://sueii92.blogspot.com/
(Teraz zmienili opakowania, na mniej atrakcyjne, ale zawartość wciąż ta sama.)

Tylko podkład.

Podkład i tusz.

Oraz zapowiedziany filmik tego, jak mocny jest tusz i dlaczego potrzeba do niego specjalnego zmywacza.


Z innych kosmetyków, w Japonii zaopatrzyłam się także w dobry krem BB oraz puder BB do kompletu. Dlaczego zaznaczam, że dobry? Przez ostatnie trzy lata pełno wyszło kremów BB zachodnich firm, z których pierwszy był Garnier. I chociaż używałam kremu BB Garniera przez jakieś dwa lata zamiast podkładu (bo w tej roli faktycznie sprawdzał się na mnie lepiej: był lżejszy, bardziej naturalny i wspomagał leczenie skóry, jeśli cokolwiek zaczęło się dziać, czy to zaczerwienienia, czy pryszcze), to było to po prostu okej, bez rewelacji i pewnie po skończeniu tubki poszukałabym czegoś innego. A na pewno zachodnie kremy BB mogą się schować przy swoich azjatyckich protoplastusiach!
Tu przyznaję: to Korea Południowa jest ojczyzną kremów BB, jednak zanim tam dotarłam, miałam już japoński i z jednej strony trochę żal mi było kupować nowy, skoro obecny jest świetny, a z drugiej – przy wyborze, jaki znajdowałam w Etude House, pewnie i tak bym się nigdy nie zdecydowała. Tymczasem zakupiony przeze mnie krem BB firmy Baby Pink jeszcze w sklepie stał się moim faworytem (ba!, w sklepie był nawet drugim najlepiej sprzedającym się kremem BB – pierwszy był ciut za drogi, jak na moją kieszeń, a ten był w sam raz). Jest bardzo lekki, mogę go nałożyć rano i nie czuć, że mam makijaż przez cały dzień; jednocześnie nie rozmazuje się ani nie rozpływa w połowie dnia (zdarzało mi się pocić czy zostać złapaną w deszczu i żadnych zniszczeń nie zaobserwowałam). Nie potrzeba go też wiele, by się umalować, więc chociaż w butelce znajduje się tylko 20g, podejrzewam, że na długo mi starczy. Jedyną wadą jest typowo azjatycki brak wyboru odcieni: jasny albo naturalny.

Po lewej: naturalny. Po prawej: jasny.
http://ebay.com/

A skoro kupowałam już krem BB, to postanowiłam poszaleć i dokupić do niego także puder BB. Wybór padł na Moist Labo BB Mineral Powder z dwóch, w sumie, powodów: najlepiej pasował do wybranego przeze mnie kremu i miał ładne opakowanie, nie za cukierkowo-słodkie i nie za nijakie. Ale w Japonii i Korei to chyba można wybierać kosmetyki w ciemno, a i tak będą lepsze od Zachodnich, bo i tu się nie zawiodłam. Podobnie jak w przypadku kremu BB Baby Pink, puder jest lekki i nie trzeba używać wiele. Prawdę mówiąc, mogłabym używać samego pudru, bo sam w sobie kryje świetnie. I jedyna wada też taka sama jak w przypadku kremu: dostępny tylko jako jasny lub naturalny, czyli dyskryminujemy ludzi nie-bladych.

Po lewej: jasny. Po prawej: naturalny.
http://www.ratzillacosme.com/

Naturalna ja, po umyciu twarzy i nałożeniu zwykłego kremu.

Po nałożeniu kremu BB.

Po nałożeniu pudru BB.

Demakijażem również nie muszę się martwić, bo, zgodnie z zapowiedzią po mojej wizycie w Tokio, odnalazłam produkty do mycia twarzy firmy Baking Powder. Jak się okazało, nie są japońskie, tylko właśnie koreańskie (tak, zgadliście, z Etude House’a). Jeszcze zanim kupiłam, przy innych zakupach dostałam próbkę – zakochałam się po jej pełnym wykorzystaniu do tego stopnia, że kupiłam obydwa dostępne warianty: zwykły Baking Powder Cleansing Foam i Baking Powder BB Deep Cleansing Foam.

http://kpopheaven.com/

http://blog.flauntme.com/

Czym się różnią? Wersja BB podobno jest przeznaczona specjalnie do oczyszczania twarzy z produktów BB i dlatego w konsystencji nieco bardziej przypomina peeling o ziarenkach średniej grubości. Wersja zwykła również może działać jako peeling, ale delikatny, w sam raz do codziennego użytku. Oba pachną cytrusowo (według mnie jak nieupieczone ciasto cytrynowe) i oba świetnie się wywiązują ze swoich zadań: tego zwykłego używam co wieczór, podczas gdy tego BB – kiedy zdarza mi się umalować. Tak po prostu wchodzą pod prysznic z całym makijażem i cały zmywam tylko Baking Powderem (raz nawet sprawdzałam, czy tknąłby tusz Kiss Me – Heroine Make – i tknął, tak odrobinkę, ale tknął!). Nie mam po tym żadnych zacieków, nic się z makijażu nie ostaje, czuję się świeżo (ten cytrusowy zapach) i mogę w sumie od razu iść spać.
Albo, jak mi się często zdarza, nałożyć maseczkę. Różne dziwne maseczki już testowałam, głównie jednej firmy, Pure Smile (japońska, ale wszystkie maseczki mają napisane „Made in Korea” – hm?) i jeszcze na żadnej się nie zawiodłam. Czy to owocowe, czy to z wyciągiem z kamieni szlachetnych (tu wietrzę bujdę, ale maseczka działa), nawet czekoladową! Z dziwniejszych widziałam maseczkę z czerwonego wina, a z kosmicznych – z wyciągiem ze śluzu ślimaka, jadu kobry albo pszczoły, czy z meduzy. Najbardziej mnie gryzie to, że każda z nich twierdzi, że jest do wszystkich typów skóry i wszystkie zdają się mieć te same właściwości (relaks i nawilżanie). Co to ma znaczyć? Że w Azji nie ma problemów z cerą (w to nie uwierzę nigdy!)? Że nie chce im się robić osobnych maseczek dla skóry wrażliwej, z problemami, mieszanej itp.? Że te maseczki faktycznie są dla wszystkich i tylko trzeba pilnować się na ewentualne uczulenia? Nie wiem, nie rozgryzłam tego, ale jako że jeszcze nie trafiła mi się maseczka, która by nie nawilżała i nie odprężała, a głównie te dwa efekty są reklamowane, to staram się raczej nie narzekać.

http://global.rakuten.com/

I to w sumie tyle. Lakierów do paznokci omawiać nie będę, bo tu mnie obeznana w temacie koleżanka poinstruowała, że tak naprawdę różnic nie ma, może poza kolorami, ale nie w jakości. Więc, za jej radą, w lakiery obkupiłam się w sklepach po 100 jenów czy po 1000 wonów. I tak się o tych kosmetykach rozpisałam. Jak zapowiedziałam na początku, to będzie jedyny tego rodzaju post, co nie znaczy, że nie zdarzy mi się spróbować czegoś nowego.
Dla zainteresowanych: wiele jest stron czy sklepów internetowych, gdzie można kupić koreańskie i japońskie kosmetyki, od eBaya czy Global Rakuten, aż po sklepy specjalizujące się w międzynarodowej sprzedaży azjatyckich kosmetyków. Nie wiem, czy są jakieś ograniczenia na wysyłkę do Polski, bo nigdy nie sprawdzałam, ale to zawsze można sprawdzić (albo poprosić o pomoc znajomych za granicą – do takiej np. Anglii wysyłka z pewnością jest możliwa, sama testowałam). Owszem, ceny będą trochę wyższe, niż gdyby kupić te same produkty w Korei czy Japonii, lecz na to już nie mamy wpływu, a i tak wyszłoby to taniej niż inwestować w lot tylko po to, by zrobić takie zakupy nieco taniej. Chyba że ktoś się wybiera tak czy inaczej, to wtedy polecam się z góry zaopatrzyć. W Korei jest na tyle tanio, że nie ma chyba sensu szukać sklepów z przecenami, w sklepach Etude House jest wystarczająco tanio, a obsługa jest niezwykle pomocna, nawet jeśli ich angielski jest podstawowy; z kolei w Japonii lepiej chodzić po sklepach z przecenionymi kosmetykami (łatwo je zauważyć, są bardzo kolorowe i panuje tam lekki chaos, w porównaniu np. Z centrami handlowymi). 

Drobna wycieczka po Kanazale

niedziela, 18 maja 2014 0 comments

Nieco wcześniej, bo tylko dwa tygodnie temu, japońska rodzina mojej koleżanki zaprosiła mnie na drobną wycieczkę po Kanazale. Nic wielkiego, tylko parę muzeów (w większości których albo nie można było robić zdjęć, albo nie było jak tego ująć na fotografii), ale i tak miło było odetchnąć świeżym powietrzem, nacieszyć oczy czymś ładnym i przy okazji (dosłownie) posmakować Japonii.


Ten budynek był głównym celem naszej wycieczki, ale jest zamknięty z powodu remontu. Pochodzi z okresu Meiji (1868-1912) i służył wojsku, co chyba nawet trochę widać. Mnie się strasznie skojarzył z budynkami w Auschwitz, ale może to tylko moje wrażenie.



W muzeum Nakamury, który zbierał zabytkowe przedmioty związane z ceremonią herbacianą (i gdzie nie można było robić zdjęć), wypiliśmy herbatę, do której dołączono japońskie słodycze.

Wszystko najwyższej jakości, nawet herbatę podano nam w miseczkach, które na aukcji pewnie kosztowałyby małą fortunkę.


Ogród tuż za muzeum Nakamury, a na który widok był także z sali, gdzie piliśmy herbatę.







Część druga muzeum Nakamury: budynek, gdzie rzekomo Nakamura mieszkał - i gdzie też jest parę narodowych skarbów, które udało mu się zebrać.

W muzeum filozofa Daisetz Suzuki. Ta część przeznaczona jest specjalnie po to, by kontemplować niektóre z mądrości, które Suzuki głosił (kartki z przykładami dostępne za darmo po angielsku i japońsku tuż obok). I muszę przyznać, gdyby wejście do muzeum było darmowe, to chętnie chadzałabym tam częściej. Spokój tchnący z tej konkretnej części muzeum naprawdę mnie urzekł.

Znalezisko przypadkowe: pół-vintage, pół-terenówka, by Mitsubishi (model najprawdopodobniej wykonany na zamówienie).


Po tych kilku muzeach, jako że nadal było wcześnie, wybraliśmy się na momencik do Higashi Chaya-machi (東茶屋街), czyli Wschodniej Dzielnicy Gejsz. O tak wczesnej porze nie było szans na zobaczenie jakiejkolwiek, pewnie odsypiały nocne występy, ale urzekł mnie klimat tego miejsca. Z jednej strony niedługa, dość prosta uliczka reprezentująca Japonię już minioną – ale przejść na jej koniec, a wylądujemy w nieco podupadłej części miasta, która, chociaż czasy jej świetności już minęły, nadal nie cieszy się najlepszą sławą. Miejscami wyglądało nawet, jakby miejskie zniszczenie próbowało się wkraść, by zniszczyć iluzję, jakoby stara Japonia miała jeszcze prawo bytu. Naprawdę, naprawdę urzekające i muszę tam jeszcze wrócić, bo spędziliśmy tam stanowczo zbyt mało czasu jak na mój gust.





Zniszczenie wkrada się na uliczkę. Tu w postaci opuszczonego sklepu z papierosami.


Czyjś dom widziany z uliczki gejsz.

I widowiskowy koniec trasy.


Jednodniowa podróż w przeszłość

piątek, 16 maja 2014 0 comments

Dobre już trzy tygodnie temu moja japońska rodzina zabrała mnie na wycieczkę do miasta Takayama (高山) oraz wioseczki Shirakawago (白川郷), obie znajdujące się w prefekturze Gifu (岐阜県). Można by powiedzieć, że to był jeden dzień w przeszłości, konkretniej w epoce Edo (1608-1868) – gdyby nie masy turystów, oczywiście.


Takayama była rządzona bezpośrednio przez rezydującego w Tokio (wtedy zwanym Edo) szoguna, zamiast przez któryś z feudalnych klanów (jak np. Kanazawą rządził klan Maeda). Tam też w całości zachowała się rezydencja, w której szogun przebywał, goszcząc w Takayamie. Dziś część mieszkalną wyeksponowano tak, jak by wyglądała za czasów szoguna, podczas gdy przynależące do rezydencji magazyny przerobiono na drobne muzeum Takayamy w okresie Edo. A oprócz tego w całym centrum miasta zachowały się uliczki z okresu Edo, teraz stanowiące w większości sklepiki. Gdybyśmy pojechali tam w okresie innym niż początek tzw. Golden Week, kiedy praktycznie cała Japonia ma wolne i podróżuje, pewnie ten klimat dałoby się lepiej poczuć – ale wtedy prawdopdoobnie ominęłyby nas ostatnie, przekwitające powoli wiśnie, które malowniczo rozsypywały się nad rzeką.




Słabo widać, ale to są płatki kwiatów wiśni na wietrze.



Wejście do rezydencji szoguna.

Tu szogun przyjmował petentów. Kawałek za drzwiami mieści się jego biuro.


Ogród, by szogun mógł odpocząć po pracy.


Z kolei Shirakawago to drugie w Japonii miejsce słynące z zachowanych z okresu Edo domów z dachami pokrytymi strzechą. O pierwszym z nich, Gokayamie, pisałam na początku grudnia. I Shirakawago jest praktycznie taka sama, zarówno estetycznie, jak i historycznie, obie wioski są na liście UNESCO i jedyne różnice to: a) Shirakawago jest większa; i b) Shirakawago odwiedziłam już wiosną, więc prezentuje się trochę mniej ponuro i, cóż, feudalnie niż odwiedzona wczesną zimą Gokayama.

Wejście do wioski.







Karpie wywieszane z okazji Dnia Dziecka. Od góry są Tata-Karp, Mama-Karp i Dziecko-Karp.





Shirakawago widziana z pobliskiego wzgórza.



 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets