Nagoya (名古屋)

wtorek, 17 czerwca 2014 0 comments

W ten weekend wybrałam się na drobną wycieczkę do Nagoyi. Chociaż „wybrałam się” to trochę za dużo powiedziane: przybyłam w piątek wieczorem i wyruszyłam po szesnastej w sobotę. Ale jeśli ktoś chce zobaczyć tylko to, co zobaczyć można wyłącznie w Nagoyi i/lub nie interesuje go przemysł samochodowy (Toyota, Honda i Mitsubishi, wszystkie trzy mają tam siedziby główne, jeśli się nie mylę), to tyle w zupełności wystarczy.


Zaraz po przybyciu mój gospodarz wraz ze swoją dziewczyną zabrali mnie do izakayi słynącej ponoć z lokalnej kuchni. A ja, jak to ja, kompletnie oderwana od roku 2014, wpadłam na pomysł, że warto było temu wszystkiemu zrobić zdjęcia dopiero, kiedy jedzenie zniknęło z talerzy. Ze zdjęć własnych mam tylko fotkę tenmusu (天むす), czyli małej tempury z krewetki wciśniętej w onigiri (tj. zawinięty w wodorosty nori ryż). Nori, którego nie lubię, sobie odpuściłam, ale gdyby w Kanazale takie tenmusu były łatwiej dostępne, to niewątpliwie przekonałabym się do jadania czegoś takiego w porze lunchu. Niby niewiele, ale smaczne i można się szybko najeść.
A oprócz tenmusu, Nagoya słynie przede wszystkim z tzw. miso-katsu (味噌カツ), czyli dla nas: czegoś w rodzaju kotleta schabowego (chociaż dorwać można też inne mięsa) w sosie z miso, oraz ze smażonych skrzydełek kurczaka, tebasaki (手羽先). Tu rozpacz moja wielka, albowiem straszliwie w tych skrzydełkach zasmakowałam, a one są dostępne tylko wieczorami, bo przyjęło się jadać je jako zagryzkę do piwa. I przyznaję, tak jak zazwyczaj japońskie jedzenie nie jest czymś, po co sięgam z własnej woli, tak w Nagoyi byłabym całkiem zadowolona, mając do wyboru nie tylko wszelakiej maści makarony i ryby, ale też takie właśnie ciekawe mięska. Chyba jeszcze przed powrotem do domu tam wrócę, na zakupy i tebasaki

Tenmusu obojętne  na swój los.

Tebasaki.
http://mycolorm.exblog.jp/3234916

Miso-katsu, tu w wydaniu z kurczaka i dodatkowo z majonezem. Wiem, brzmi dziwnie, ale słowo, że było zacne!

Zwiedzanie zajęło w sumie całą sobotę, od rana aż do mojego wyjazdu. Jakkolwiek to brzmi dziwnie, w tym czasie naprawdę można zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, chyba że kogoś interesują muzea firm samochodowych czy jakieś inne muzea, które każą sobie płacić za wstęp jak za zboże (jedno, Tokugawa Art Museum, chętnie bym zwiedziła, ale nie za cenę Y1200/36zł za wstęp!). Tym bardziej że większość z tego i tak jest blisko siebie, można spokojnie się przespacerować, jeśli ma się czas i ochotę. Niby w wielu miejscach tak się da, ale jak się pomyśli, że Nagoya jest trzecim największym miastem w Japonii pod względem powierzchni i czwartym największym pod względem liczby mieszkańców, to już trochę inaczej wygląda.
Zaczęłam od szintoistycznej świątyni Atsuta Jingū (熱田神宮), liczącej sobie już dobre 1900 lat (!), a która słynie z tego, iż przechowuje święty miecz Kusanagi no Tsurugi (草薙神剣), stanowiący jeden z trzech symboli cesarskiej władzy w Japonii. Niestety, niegodni miecza oglądać nie mogą, więc nie powiem Wam, jak wygląda. Jak to się często zdarza, trafiłam przy okazji na ceremonię ślubną (jeszcze kilka takich i w końcu złożę sobie te wszystkie kawałki w cały rytuał!), a że po raz pierwszy zwiedzałam w towarzystwie Japończyka, mojego gospodarza, to dowiedziałam się ciut więcej o poszczególnych ołtarzach. Zazwyczaj imiona wszelakich bóstw czy tego, czemu patronują są dla mnie trochę za trudne, może gdybym się bardziej interesowała tematem, to wyłapywałabym więcej, ale tak jak jest, to wystarczy mi, że jakieś bóstwo w danej świątyni jest. W ten sposób natrafiłam zarówno na ołtarzyk bóstwa czuwającego nad bezpieczeństwem podróżujących (gdzie adekwatnie przystanęłam i poprosiłam o opiekę na następną wycieczkę), jak i bóstwo drzewa (tym razem w postaci samego drzewa). To jest oprócz głównego budynku świątyni oraz mniejszego, w sumie świątyni wewnątrz świątyni, Kamichikama-jinja. A przy okazji po raz pierwszy zrobiłam coś, co czyni wielu Japończyków odwiedzających świątynie: zakupiłam omikuji (おみくじ), czyli przepowiednię. Jeśli jej wierzyć, to czeka mnie małe szczęście (小吉, shō-kichi), a konkretniej: czekają mnie dobre rzeczy, ale muszę na nie poczekać, a jeśli się będę za bardzo cieszyć, to jak na złość spotka mnie coś niemiłego, więc mam być ostrożna. Jakkolwiek mam sporo dystansu do tego typu przepowiedni, to fakt, że trafiło mi się właśnie małe szczęście jak najbardziej mi odpowiada – pasuje do mojej filozofii życiowej, aby cieszyć się drobiazgami.


Drzewny bożek.


Główna świątynia.


Wróżby i amulety.

Moja wróżba.








Z Atsuta Jingū udałam się do kolejnej świątyni, tym razem buddyjskiej, Osu Kannon (大須観音). Trudno jej nie zauważyć, bardzo się wyróżnia jaskrawą czerwienią. Podobno raz na jakiś czas odbywa się na jej terenie pchli targ, ale akurat nie tym razem. Jako że bóstwo w Osu Kannon szczególnie baczy na relacje międzyludzkie, większość osób modli się głównie o szczęście w miłości czy ślub. Tak, wiem, świątynia buddyjska, a ja tu mówię o bóstwach zamiast o Buddzie – w Japonii im się te religie poplątały, a że to naród bardziej chyba przesądny niż religijny, to Japończycy sami nie do końca rozumieją, jak to działa, więdzą tylko, gdzie się o co modlić i gdzie celebrować jakie wydarzenia w życiu (i śmierci). To najprościej, jak to potrafię wytłumaczyć, bez wdawania się w szczegóły, które i mnie się plączą, więc wolę nie robić Wam wody z mózgu.
Z Osu Kannon przeszłam się przylegającą doń uliczką straganów i sklepików wszelakich, którą oznaczało jedno z najlepszych grafitti jakie widziałam. W gruncie rzeczy uliczki ryneczkowe jak wiele innych: tu bibeloty, tam kawiarenka, coś ciekawszego… Główny powód dla którego tamtędy przeszłam był jeden sklep z używaną odzieżą Lolita, do którego chciałam zajrzeć, ale o Lolitach kiedy indziej.








Wejście na ryneczkową uliczkę.

Zaś na koniec tej wycieczki zajrzałam do najbardziej oczywistej ze wszystkich atrakcji: do zamku Nagoya (名古屋城, Nagoya-jō). Trochę szkoda, że akurat teraz znaczna jego część jest w remoncie, więc albo rusztowania psują ładny widok, albo czegoś nie można zobaczyć, ale zamki w Japonii są trochę jak świątynie: w więkzości bardzo do siebie podobne i różniące się głównie architektonicznymi detalami. Na szczęście jednak trwały jakieś pokazy, w których brali udział aktorzy przebrani za trzech samurajów: Maedę Keiji (前田慶次); Maedę Toshiie (前田利家), feudalnego lorda współczesnej Kanazawy; oraz Tokugawę Ieyasu (徳川家康), założyciela szogunatu w Japonii, który rozpoczął ponad dwustuletni okres historii japońskiej zwany okresem Tokugawa. Dlaczego akurat ci trzej? W dużym uproszczeniu i skrócie, w ten czy inny sposób obaj Maeda byli przeciwnikami Tokugawy Ieyasu i z nim walczyli. A dlaczego taka rekonstrukcja akurat w Nagoyi? Po pierwsze, gdyż Tokugawa Ieyasu pochodził z prefektury Aichi, której stolicą jest Nagoya, zatem ów zamek należał do niego, a po drugie – z powodu Bitwy pod Sekigaharą (1600), która zapewniła Ieyasu ostateczne zwycięstwo oraz szogunat Japonii. Pomimo iż obecnie jest prefektura Gifu, z Nagoyi do Sekigahary jest zaledwie 50km. I tyle z historii. Oglądając poniższe zdjęcia, a zwłaszcza filmik, pamiętajcie, że dzień był nie tylko słoneczny, ale też skwarny: dobre 30°C, ani chmurek, ani wiaterku, a panowie wywijają bronią, podczas gdy cała publika się poci, wachluje i narzeka, że uff!, jak gorąco. ;)



Od lewej: Maeda Toshiie (zielono-szary), Tokugawa Ieyasu (biało-granatowy) i Maeda Keiji (czarno-czerwony). 



Złote pokoje.








百万石まつり (Hyakumangoku Matsuri)

niedziela, 8 czerwca 2014 0 comments

Chociaż w Japonii wszelakiego rodzaju festiwale małe i duże można odbywają się przez cały rok, największe ich skupisko (a także te największe) odbywają się latem. W ten zaś weekend Kanazawa tętniła w rytm Hyakumangoku Matsuri (百万石まつり).
Słowem wyjaśnienia. „Hyakumangoku” znaczy tyle, co „milion koku” – z kolei koku to jednostka objętości, przede wszystkim ryżu. Jedno koku to dość ryżu, aby wykarmić jedną osobę przez cały rok i liczy ok. 150 kilogramów.
Z kolei festiwal odbywa się, aby uczcić przybycie daimyo (feudalnego lorda) Toshiie Maedy do Kanazawy w 1583 roku. Nazwa Hyakumangoku Matsuri wzięła się z tego, iż Kanazawa oraz okolice, znane wcześniej jako Kaga-han (dominium feudalne Kaga), a którymi żądził daimyo Maeda, słynęły z bycia najbogatszym, nawet jeśli niewielkim, han, produkującym właśnie milion koku ryżu.
Tyle o historii, ale jak to się ma teraz? Cóż, jak chyba każdy festiwal, ten też jest okazją do tego, aby się najeść (bo co to za festiwal, gdzie nie ma stoisk z jedzeniem?) i się trochę zabawić. A jako największy festiwal w Kanazale, nie zabraknie okazji ani do pierwszego, ani do drugiego – całość trwa trzy dni, od piątku do niedzieli, byleby tylko móc się wybawić za wszystkie czasy.
Tedy też w piątek, wraz z grupką znajomych, udaliśmy się do Higashi Chaya-machi, dzielnicy gejsz, gdzie na rzece Asano odbywał się tzw. Kaga-yūzen Tōrō Nagshi (加賀友禅灯ろう流し), czyli puszczanie lampionów, ręcznie malowanych tradycyjnym sposobem zwanym Kaga-yūzen, na wodzie. Pomimo tłumów, które się zebrały, by to zobaczyć, i pomimo trochę niefortunnego, acz koniecznego podium dla sponsorów i ważnych gości, które było, jak dla mnie, trochę za mocno oświetlone i zarówno odbierało trochę uroku, jak i psuło zdjęcia, wyglądało to naprawdę prześlicznie! Z jednej strony wygląda to jak morze świeczek pływających po rzece, a z drugiej – jak stado świetlików powoli sunących wraz z nurtem. Do tego występ na żywo w postaci wpierw bębniarzy taiko, a następnie japońskiej wokalistki śpiewającej dość tradycyjne utwory enka… Magia, absolutna magia!
Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałabym móc Wam pokazać Tōrō Nagshi w pełni swego uroku, ale, niestety, mój aparat bez statywu absolutnie sobie nie radzi ze zdjęciami w półmroku i ciemności. A, jak na złość, dopiero po czasie wpadłam na to, że przecież mogłam nakręcić filmik. >.< Zatem, niestety, będziecie się musieli zadowolić zdjęciami bardzo kiepskiej jakości, bo nawet nie mam komu zdjęć podebrać (nikt jeszcze się swoimi nie podzielił).

Przygotowania.

Pierwszy lampion.







Z kolei w sobotę, głównego dnia festiwalu, największą atrakcją była parada. Technicznie rzecz biorąc, parada ma pokazywać daimyo Maedę wkraczającego do Kanazawy: jak to mogło wyglądać, kto w tym uczestniczył itp. Ale na jakieś 2200 (!) paradujących osób, dobrych 700 było ubranych współcześnie. Straż pożarna i policja, kilka orkiestr oraz grup akrobatycznych, mnóstwo dzieci i dorosłych, po prostu: Kanazawa pokazywała, że się ze swojego feudalnego lorda cieszyła i w XVI-ym wieku, i teraz, w XXI-ym. Jak na mój gust mogliby sobie tę część odpuścić, parada i bez tego była długa i posuwała się wolno, a obywatele miasta poprzebierani w stroje z epoki i odgrywający poszczególne role – farmerów, kapłanów, gejszy, wojowników – zrobiła na mnie większe wrażenie niż ten pseudoamerykański pochód na Święto Dziękczynienia.
Ale niech będzie, wystałam prawie całą paradę, doczekałam się w końcu wjazdu daimyo Toshiie Maedy. Podobno co roku w tej roli występuje jakiś znany japoński aktor, ale ja nie znam zbyt wielu japońskich aktorów ani aktorek w ogóle, więc że on był znany, wiem tylko z komentarzy koleżanek twierdzących, że tak jest. Otrzymana podczas parady ulotka ze szczegółami, kto jest kim i gdzie, informuje mnie, że w tym roku Toshiie Maedą był Ryūji Harada (龍二 原田). Nie znam, przyznaję, ale kiedy przejechał obok mnie na swym rączym rumaku, to nie powiem, może być moim feudalnym lordem kiedy tylko zechce. ;D









Panie policjantki (a za nimi panowie policjanci, oczywicie).

Zasadniczo to dziewczyny pokazywały 百万石, ale 百 mi nie weszło w kadr.

Lwi taniec.

Kapłani niosący mikoshi (przenośną świątynię) ze świątyni Oyama Jinja.






Daimyo (wreszcie!) nadchodzi.

Pierworodny Toshiie Maedy, Toshinaga Maeda.

Toshiie Maeda.





Z kolei pod koniec dnia odbył się wielki taneczny pochód najróżniejszych mieszkańców Kanazawy, tzw. Hyakumangoku Odori-Nagashi (百万石踊り流し). Udział wziąć mógł każdy (ja ograniczyłam się do obserwowania i kibicowania tańczącym przyjaciołom), a reprezentantów wystawiła chyba każda możliwa organizacja, od szkół, przez sieci telefonii komórkowych aż po Pocztę Japońską. Tłumy tańczyły, niemal równie liczne tłumy się przyglądały, a atmosfera była doprawdy zaraźliwa. Bo niby to nic wielkiego, po prostu gigantyczny, dobrze zorganizowany pochód jednocześnie tańczących ludzi, ale patrząc i słuchając, wyraźnie odczułam ducha wspólnoty i lokalnego patriotyzmu, coś w stylu „nieważne, skąd się jest, łączy nas to, że w ten czy inny sposób jesteśmy z Kanazawy, więc to uczcijmy dobrą zabawą”.





Jeśli kiedyś uda mi się powrócić do Kanazawy, to mam nadzieję znów trafić na Hyakumangoku Matsuri. Nadal jestem pod wpływem uroku tego festiwalu i nawet jeśli często przeszkadzał mi tłum, to ostatecznie magia pływających na wodzie lampionów czy tysięcy ludzi tańczących równym krokiem przeważyła szalę!

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets