Przygody głównie administracyjne

sobota, 5 października 2013

Zbyt wiele to się rozpisywać nie będę (przynajmniej w teorii), bo mało kogo pewnie ciekawią rzeczy pokroju próbnych alarmów przeciwpożarowych czy testy sprawdzające moją znajomość japońskiego. Motywem przewodnim ostatnich kilku dni było załatwianie najróżniejszych spraw ważnych: wspomniane już testy, złożenie papierów o ubezpieczenie zdrowotne (obowiązkowe dla każdego, kto przebywa w Japonii 6 miesięcy lub dłużej, pokrywają 70% kosztów większości typowych kosztów medycznych jak wizyty u lekarza czy w szpitalu) czy spotkania orientacyjnye o moim programie (studium języka i kultury japońskiej, w skrócie Nikken) i życiu codziennym (z nowych rzeczy dowiedziałam się tylko, że trzęsień ziemi w Kanazale raczej nie ma, za to mam uważać, żeby nie zabił mnie niedźwiedź czy jadowity wąż – super!).
Z co ciekawszych spraw: w środę zostałam szczęśliwą posiadaczką はんこ (hanko), stempelka z imieniem i nazwiskiem (lub jednym z nich), którego Japończycy często używają zamiast podpisu, szczególnie we wszelkiej dokumentacji, czy to bankowej, czy to administracyjnej, czy to czymś jeszcze. Nie powiem, fakt posiadania własnego stempelka sprawił, że poczułam się ważna („Aaaaale jestem ważna!”). Ociupinkę tylko żałuję, że sytuacja finansowa zmusiła mnie do kupna najtańszego, choć pozwoliłam sobie na jedno z tych ładniejszych (ergo: droższych) etui, ale ostatecznie stempelek jest stempelkiem, liczy się treść. Zatem po krótkich poszukiwaniach na stronie sklepu oraz nieco dłuższej dyskusji z ekspedientką (której głównym wynikiem było zdecydowanie się na zapis mojego nazwiska kat akaną, aby bank się nie czepiał, że przecież nie mam kanji w paszporcie) wzięłam najtańszy model z rogów krowy/wołu (nie wiem, po japońsku i krowa, i wół to [ushi]), nazwisko zapisane najczytelniejszą czcionką w ofercie, 10.5mm średnicy i ładniejsze etui na dodatek.



Tego samego dnia, którego załatwiałam hanko, miałam akurat więcej luzu, toteż odrobinę zwiedzania udało mi się wcisnąć. Jeszcze w hotelu Pongyi dostałam mapkę turystyczną Kanazawy, przy pomocy której podzieliłam sobie miasto na łatwe do ogarnięcia „strefy”, by nie przesadzić i nie próbować zwiedzić wszystkiego naraz. Jako że byłam wyłącznie w centrum Kanazawy, na pierwszy ruszt zwiedzania poszedł jeden z najstarszych rynków w mieście, 近江町市場 (Omi-chō Ichiba). Chociaż świetny do zwiedzania, rynek nadal funkcjonuje i ludzie przychodzą tam na zakupy, głównie po owoce, warzywa i ryby, ale znalazło się i kilka restauracyjek, i jakieś kwiaciarnie, i sklepy z ciuchami (albo takimi bardzo dla kur domowych, albo wyglądającymi jak tania odzież z Chin, ta mniej modna, którą można kupić na bazarach). Pewnie jeszcze dam radę zrobić tam kiedyś zakupy, bo może i ceny były niekiedy odrobinkę wyższe w porównaniu z supermarketem, ale za to na pewno świeże i głównie lokalne zamiast takich na przykład marchewek z Hokkaidō. A ryby! Tak, nie jestem wielkim fanem ryb, zjem, jak mnie najdzie ochota i jeszcze się nie przemogłam na tyle, by spróbować tych surowych, ale nawet ja, rybny laik, widziałam różnicę – i poczułam ją też, bo zazwyczaj od stoisk rybnych wali taką już zależałą rybą, podczas gdy w Omi-chō zapach był zaskakująco nieinwazyjny dla nosa. Że o rozmiarach nie wspomnę. Na zdjęciu są, póki co, tylko kraby, nie zdołałam zrobić zdjęcia krewetkom… ekhm!, krewetom większym od mojej dłoni ani innym ogromnym rybom.

Omi-chō Ichiba

Takie tam, kraby-giganty

Grzybki też były niechude

Jeden z okazów na wystawie sklepu z kimono - wolałam nie wchodzić i nie pytać o cenę

Zaś w drodze powrotnej natknęłam się, dość niespodziewanie, na śliczną małą uliczkę, która, jak się okazało, wiodła do świątyni. Przystanęłam, bo moją uwagę zwróciła urocza księgarenka, po czym stwierdziłam, że przecież nigdzie się nie spieszę. Po drodze były głównie sklepiki sprzedające wszelakie religijne przedmioty, od kadzideł po figurki, ale znalazło się też kilka z odzieżą czy z lokalnymi wyrobami, głównie garncarstwo. Do świątyni jednak nie weszłam, gdyż nieco zdezorientował mnie wywieszony przed wejściem kawał materiału, z którego zrozumiałam tylko nazwę świątyni, napis Y500 oraz daty. Jeszcze tam wrócę, w końcu się nie spieszy.

Od tego sklepiku się zaczęło

Jeden sklep z artykułami religijnymi...

... i drugi

świątynia Higashi Betsuin (東別院)

Jak się okazało w czwartek, zajęcia zaczynam już od tego poniedziałku. Na szczęście jednak mój plan zajęć nie wygląda aż tak przerażająco, jak by mógł. Najbardziej przerażający jest fakt, że godzina lekcyjna na japońskich uniwersytetach trwa półtorej godziny (nie wiem, jak to jest w innych szkołach, dopiero się dowiem), ale w związku z tym dziennie można mieć maksymalnie pięć lekcji. W moim wypadku względny nawał zajęć skoncentrował się w środku tygodnia, w poniedziałki i piątki pozostawiając mi tylko po jednych zajęciach z samego rana. Mogło być gorzej, niezaprzeczalnie. Już i tak zostałam ostrzeżona, że program Nikken jest najbardziej intensywny ze wszystkich oferowanych, więc skoro wiem, na co się przygotowywać, to może nie przeżyję aż takiego szoku. Zobaczymy.
I cóż, załatwiłam sobie wreszcie keitai (nie udało mi się dzisiaj dotrzeć do banku, więc zaczeka sobie grzecznie na podziałek), to mogę chwilę odpocząć. Keitai miał być gotowy już wczoraj, poszłam do sklepu Softbanku, jedynej sieci w Japonii oferującej telefony na kartę, powiedziałam, że sam telefon już mam i potrzebna mi tylko nowa karta, po czym czekam. I czekam. Pani coś tam załatwia, skanuje jakieś kody kreskowe i po może piętnastu, może dwudziestu minutach okazało się, że mój model jest już za stary i system go nie łapie. Ja rozumiem, że technologia stale idzie do przodu, ale żeby taki najzwyklejszy telefon, który cudem chyba ma wbudowany aparat już był niezdatny do użytku? No cóż, mówi się trudno. Z tym że akurat w tamtym sklepie nie mieli żadnych aparatów na kartę, pani się zadzwoniła po innych oddziałach, sprawdzając, gdzie ktokolwiek ma, aż w końcu wynalazła – więc dziś z rana odbyłam tam wycieczkę i w końcu dorobiłam się komórki. Żeby było ciekawiej, jest identyczna co ta poprzednia, nawet zawartość menu ma dokładnie taką samą. Nie wiem, co się tam zrobiło takie stare, że nie ma już tego w systemie, ale może nie muszę wiedzieć.

Jeden z nich jest nowy

To skoro mam już dzień mniej lub bardziej wolny, mogę spędzić trochę czasu na dalszym planowaniu jakichś podróży i zwiedzania. Tym bardziej że mam już plan lekcji oraz kalendarz, więc wiem, kiedy wypadnie mi jakiś dzień wolny. A na dodatek otrzymałam tzw. Gaku Pass (学パス), który daje mi darmowy wstęp do dwudziestu sześciu atrakcji turystycznych w Kanazale – łuhu, oszczędności!
Na koniec zaś kolejny Engrish, tym razem wyniesiony z restauracji, w której jadłam lunch we wtorek (notabene, boska gyōza [pierożki, smażone od spodu i duszone z wierzchu, pierwotnie chińskie, a dziś będące już częścią kuchni japońskiej] i ryż z miską miso w komplecie – tylko Y346, a najedzona byłam do samego wieczora!).

So close...

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets