百円ショップ (Hyaku-en shoppu)

czwartek, 31 października 2013 0 comments

Po prostu sklep, gdzie wszystko kosztuje Y100 – no, w rzeczywistości Y105, bo w tytułowe sto nie wliczono 5% VAT-u, no ale to brzmi chwytliwiej.
Wynalazek nie jest ani odkrywczy, ani ograniczony tylko do Japonii. Są sklepy typu „wszystko po X złotych” w Polsce (kiedyś były po 4 czy 5zł, ale jeszcze zanim się wyniosłam podrożało do 8zł, a teraz zwyczajnie nie wiem), są funciki w Anglii i sklepy €1 w Niemczech (i zgaduję, że w innych krajach w strefie euro też) – hyaku-en shoppu są tylko japońskim odpowiednikiem. A jednak mam wrażenie, że wchodząc do takich sklepów, można się czegoś dowiedzieć o danym kraju, o narodzie i jego nawykach. W Polsce „wszystko po X złotych” kojarzyły mi się z bublarniami: mnóstwo dość tandetnych śmieci, głównie z Chin, które sprawdzą się jako tani, niezobowiązujący prezent lub obiekty pożądania ludzi, którzy taki kicz po prostu lubią (do dziś nie wiem, kto kupował te wszystkie obrazki 3D świętych, papieża, gwiazd i kogo tam jeszcze, ale Tacie schodziły z hurtowni jak dzikie!). W Anglii chyba przeważa jedzenie – jasne, można tam znaleźć zasadniczo wszystko, co i w supermarkecie, po prostu tańsze, bo blisko końca daty ważności czy sprowadzone z zagranicy, ale trzeba przyznać, że dział z jedzeniem jest jednak trochę większy. Jak to więc wygląda w Japonii?

http://www.canalcity.co.jp/shop/detail.php?id=451

Na pierwszy rzut oka trudno cokolwiek orzec. Hyaku-en shoppu małych i większych jest w Japonii dość sporo, zaś spośród nich najpopularniejsza jest sieć Daiso. W Daiso dorwać można chyba dosłownie wszystko – jeszcze nie udało mi się wyjść stamtąd bez przynajmniej pięciu rzeczy. W ten sposób, poza pierdołami typu papier do pieczenia czy zeszyty, zaopatrzyłam się w małą formę do pieczenia (która w sam raz mieści się w moim opiekaczu), mały mikser, fartuszek czy uroczy ręcznik do twarzy.


Na tym asortyment Daiso się, oczywiście, nie kończy. Od kuchni, dekoracji do domu czy skrzynkę z najróżniejszymi przyborami do robót pt. „zrób to sam”, przez materiały biurowe czy kosmetyki, kończąc na jedzeniu oraz wszelakich rzeczach sezonowych (niedawno wymienili Halloweenowe dekoracje na te bożonarodzeniowe, mimo że w Japonii Boże Narodzenie nie jest żadnym ważnym świętem). Być może w innych sklepach Daiso wygląda to inaczej, ale w tym, w którym sama bywam, nic szczególnego się nie wybija, może poza drobnym faktem, że nawet najmniej spodziewane rzeczy mogą być urocze i kawaii, ale to chyba odzwierciedla ogólne zamiłowanie Japończyków do wszystkiego, co kawaii.
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że zapotrzebowanie w Japonii na hyaku-en shoppu wynika z faktu, że pomimo wszystko jest to raczej drogi kraj – a skoro przeciętny zjadacz chleba (ryżu) też musi z czegoś jeść, w czymś pisać zadania domowe czy mieć czym wyczyścić ucho, to czemu nie może przy tym zaoszczędzić? I tak wydaje dużo na mieszkanie czy rachunki.
Jednocześnie pewnie jest w tym też coś z wygody w życiu codziennym, do jakiej Japończycy zdążyli przywyknąć. Wszystko jest benri (便利), czyli właśnie wygodne: transport publiczny, na którym można polegać i nakręcać zegarki według pociągów; wszędobylskie automaty z napojami, które na dodatek powiedzą człowiekowi, gdzie się znajduje, jeśli tylko umie czytać japoński; siatki na parasole wystawianie przy wejściach do bibliotek/restauracji/centrum handlowych/szkół/gdziekolwiek w deszczowe dni, by skapująca z parasoli woda nie brudziła ani nie czyniła podłogi śliskiej, można tak sobie trochę powyliczać. I hyaku-en shoppu też to oddają, w końcu nie dość, że cena przystępna, to jeszcze taki szeroki asortyment. W Anglii czy w Polsce nawet w supermarkecie można kupić talerze czy garnek, jeśli zajdzie taka potrzeba – tutaj się z tym nie spotkałam (istnieje szansa, że mój lokalny Aeon jest za mały na coś takiego, ale jakoś śmiem wątpić). Tymczasem z Daiso można wyjść i z garnkiem (niedużym, owszem, to w końcu tylko Y105), i z płynem do jego mycia, i z czymś, co by można do niego włożyć. Benri!

Stare i nowe

poniedziałek, 28 października 2013 0 comments

Po dość mokrym zeszłym tygodniu grzechem byłoby nie skorzystać z pięknej pogody, jaka dziś była: może i ciut wietrznie, ale słonecznie, bezchmurnie i ciepło (maksymalna temperatura dzisiaj wynosiła bodajże 16 stopni). Zatem po tej jednej godzinie zajęć, która mi dziś wypadła, wzięłam do ręki mapkę Kanazawy, podumałam chwilę, po czym ruszyłam.
Wpierw postanowiłam zwiedzić jedną z dzielnic gejsz, Higashi Chaya-machi (東茶屋), co dosłownie znaczy wschodnia dzielnica herbaciarni – przy czym należy pamiętać, że w tym wypadku „herbaciarnia”, czyli chaya, to eufemizm, gdyż nie jest to miejsce służące jako lokal, w którym pija się herbatę, ale właśnie miejsce spotkań gejsz z klientami. W Kanazale znajdują się trzy, nadal funkcjonujące!, dzielnice gejsz: wspomniana już Higashi, Nishi (西茶屋) czyli zachodnia oraz Kazue-machi (主計町茶屋) czyli dzielnica gejsz w dzielnicy Kazue, płatników. Nie jestem pewna, jednak wydaje mi się, że z tych trzech Higashi jest najstarsza, na pewno jest największa, chociaż mój przewodnik twierdzi, że to w Nishi znajduje się najwięcej gejsz. Chociaż niech to będzie jasne: zobaczenie prawdziwej gejszy nie jest niczym łatwym. Pomimo iż gejsze polegają teraz bardziej na turystach i ogólnie częściej żyją z bycia atrakcją oraz pozostałością po minionych epokach, niż z prywatnego sponsora, trzeba się trochę nagimnastykować, wiedzieć, gdzie być i kiedy (czyli przede wszystkim wieczorami, nie za dnia), aby gejszę zobaczyć – lub być dobrze zarabiającym/zwyczajnie bogatym turystą, który może sobie pozwolić na kolacje w luksusowych, tradycyjnych japońskich restauracjach, które oferują występy gejsz. Ale jeszcze mi się uda, spokojnie, na wszystko znajdzie się czas.
Tak czy inaczej, wpierw wybrałam się właśnie tam. Jeszcze zanim zobaczy się najsłynniejszą uliczkę z Higashi Chaya-machi, wiadomo, że przybyło się we właściwe miejsce: w powietrzu unosi się zapach kadzideł. Z takim wstępem widok urzekał tym mocniej – niby nic, uliczka wiodąca pomiędzy ciasno ściśniętymi domkami w tradycyjnym prostym stylu, a zatem bez ozdób, a jednak w tej prostocie można odnaleźć całe mnóstwo uroku i człowiek odnosi wrażenie, jakoby odbył podróż w czasie (no, gdyby nie inni turyści, współcześnie ubrani i klikający aparatami). Lecz co mnie najbardziej zdziwiło, to że oprócz przerobienia wielu z tych domków na sklepiki, muzea czy herbaciarnie w porządnym tego słowa znaczeniu, w pozostałych… mieszkali ludzie! Nie widać tego na pierwszy rzut oka, kiedy jest się zbyt oczarowanym urokiem rodem z feudalnej Japonii, ale wystarczy się przyjrzeć: skrzynka pocztowa, drzwi w rzeczywistości będące drzwiami do czyjegoś garażu, nazwiska czy numery domów przy drzwiach… Boję się pomyśleć, ile te domy musiały kosztować – w Japonii mieszkania są drogie w ogóle, to co dopiero w największej dzielnicy gejsz, którą dodatkowo mianowano jako oficjalny zabytek i „dobro kulturowe”?

Najsłynniejsza uliczka Higashi Chaya-machi


Sklep z antykami, szyld 1.

Sklep z antykami, szyld 2.


Przed jedną z kawiarni.



Wbrew pozorom, jeśli kogoś nie interesują „polowania na gejsze”, najciekawsze miejsca w Higashi Chaya-machi da się zwiedzić całkiem szybko. Na szczęście jednak przylega do niej dość rozległy obszar najróżniejszych świątyń. Dokładne zwiedzanie wszystkich pozostawiam sobie na inny dzień, to w końcu jakieś pięćdziesiąt cztery świątynie małe i duże rozmieszczone na drodze wiodącej w większości pod górę (co wiem stąd, że będąc w świątyni Utasu, przemiły pan pilnujący porządku [jak na policjanta miał za dużo ulotek przy sobie, a jak na parkingowego był raczej w miejscu mało potrzebującym parkingowego] wytłumaczył mi, gdzie iść i wręczył odpowiednie ulotki). Niemniej jednak do paru zaszłam: wpierw do malutkiej Sugawara-jinja (菅原神社), potem do wspomnianej już Utasu-jinja (宇多須神社), później krótki spacer na jedno z miejsc widokowych, a ostatecznie do iście maleńkiej, wyglądającej jak czyjś dom Enchō-ji (円長寺). I powiem Wam, że zdecydowanie bardziej mi odpowiada klimat tych świątyń, a wszystkie były raczej z rodzaju tych mniejszych, niż w tych ogromnych, do których ściąga każdy turysta z każdego zakątka na świecie, bo przecież widział te świątynie w filmach czy cokolwiek. Tam faktycznie panuje atmosfera bardziej świątynna, jest spokój sprzyjający rozmyślaniom czy modlitwie, czy po prostu odprężeniu.

Sugawara-jinja widziana z ulicy.

Sugawara-jinja.

Utasu-jinja.

Utasu-jinja.

Figurki w ogrodzie Utasu-jinja (niestety, odróżniam tylko Buddę po lewej, a figurki nie były podpisane).

Życzenia do bogów zawieszone na drzewie w ogrodzie Utasu-jinja.

Smok w Utasu-jinja.

Widok na Kanazawę.

Enchō-ji widziana z ulicy.

Zwiedzenie tego zajęło o wiele mniej czasu, niż się spodziewałam, więc coby nie marnować dnia, a także trochę dla kontrastu, przebyłam relatywnie niewielki odcinek od Higashi Chaya-machi do Katamachi (片町). Większej różnicy być nie może: tak jak w tej pierwszej dzielnicy mamy spokój oraz atmosferę historii sięgającej korzeniami całe wieki wstecz, wizyta w Katamachi jest wstąpieniem we współczesność, w zabiegany, głośny tryb życia. Słowem: jeśli ktoś chce w Kanazale zrobić zakupy lub się rozerwać, będzie szedł do Katamachi! Co prawda dopiero w nocy najlepiej widać, jak bardzo ta dzielnica tętni życiem, kiedy wszędzie migają neony, a ludzie zmierzają do/z klubów, izakayi, karaoke, kafejek internetowych, centrum gier, tzw. maid cafe czy co tam jeszcze jest – za dnia, chyba zwłaszcza w poniedziałkowe popołudnie, się tego aż tak nie doświadczy. Ale mnie, miejskiemu szczurowi, i tak się podoba, jakkolwiek dobrze mi robi przebywanie wśród zieleni (zieleń naprawdę uspokaja) i z bardziej górskim powietrzem, przebywanie w miastach i to przeczucie, że tyle można zrobić, świat wręcz stoi przed człowiekiem otworem, wystarczy tylko coś wybrać, chyba nigdy mi się nie znudzi.



Dla niektórych raj: piętra pełne mang, anime oraz maid cafe (kawiarenek, w których kelnerki przebrane są za służące).

Wystawa sklepu z odzieżą subkultury lolita (niestety, w środku nie wolno było robić zdjęć).





Lampki na drzewach na przystanku Kōrinbō (香林坊).

Sobotni rajd

niedziela, 27 października 2013 0 comments

Kiedy moja nowa przyrodnia japońska rodzina zaprosiła mnie na rajd, którego zwieńczeniem miał być onsen (温泉, gorące źródła) oraz zakrapiana alkoholem kolacja, zgodziłam się od razu. Może i nie jestem wielkim fanem pieszych wędrówek jako sportu, ale nawet lubię chodzić, a gdy dodamy do tego chodzenia także cel równie przyjemny jak jedzenie i onsen, to czy mogłabym odmówić?
Jak się okazało na zbiórce – i co zdecydowanie było do przewidzenia – okazałam się jedyną niejapońską twarzą w całej grupie. Nie żeby mi to przeszkadzało, rozumiem, że kiedy ktoś jest inny, to ludzie się na niego gapią, w Polsce przecież też każdy obcokrajowiec wzbudza pewną sensację, a że Japończycy nauczyli się gapić trochę dyskretniej, to tym bardziej nie czuję, jakobym miała powód do protestu. Zresztą, chyba najwięcej zainteresowania wzbudziłam wśród uczestniczących w rajdzie dzieci (znowu, jak najbardziej normalna rzecz), które akurat w większości i tak wolały bawić się między sobą, tylko jedna ośmiolatka poczuła potrzebę zaspokojenia ciekawości, więc porozmawiałyśmy chwilę i tyle. A ostatecznie zmuszało mnie to do używania japońskiego przez cały dzień, czyli do tego, po co głównie w tym kraju jestem, prawda?
Trasa rajdu liczyła sobie około 10 kilometrów. Dla osób z dziećmi, starszych lub zwyczajnie pozbawionych kondycji fizycznej w połowie drogi wyznaczono postój, z którego można było później wsiąść w autobus i resztę drogi przejechać. Jeśli się nie mylę, chyba tylko jedna matka z dwójką dzieci skorzystała z tej opcji, cała reszta dzielnie brnęła naprzód pod górki i z górek. Poniżej mapka całej trasy, mam nadzieję, że widać wszystko w miarę wyraźnie. Jeśli nie: start jest na górze.



Jakkolwiek 10 kilometrów, w dodatku przebytych bardzo umiarkowanym tempem, nie było specjalnym wyczynem, onsen jest o wiele przyjemniejszy po wysiłku fizycznym niż tak po prostu. Z racji faktu, iż wszyscy kąpią się tam nago (i, oczywiście, panie osobno oraz panowie osobno), fotografia jest z Internetu, ale myślę, że pięknie oddaje klimat tego miejsca. Już sam fakt siedzenia w gorącej wodzie i odczuwania, jak wszystkie ewentualne bóle mięśni znikają jest przyjemny, ale dodawszy do tego widok natury oraz szum wodospadu – stuprocentowe odprężenie gwarantowane!

Hall.
Travel.Rakuten.co.jp

Onsen.
KanazawaRyokanHoel.com

Później zaś przyszedł czas na wspomnianą kolację. Jak się dowiedziałam i od mojej przyrodniej rodziny, i od paru innych uczestników rajdu, czekały nas prawdziwe luksusy w japońskim stylu, to jest tradycyjne japońskie jedzenie podawane przez panie w kimonach oraz jedzone siedząc na podłodze. (Tu dodam, iż zapewniono wszystkim oparcia, a i nie byłam jedyną osobą, która nie mogła usiedzieć za długo w tradycyjnej japońskiej pozycji, wielu Japończyków siedziało po turecku, z kolanami pod brodą czy jakkolwiek im było wygodnie).
Luksus z pewnością objawił nam się już po obejrzeniu menu. Cały posiłek składał się z dwunastu dań. Tak, dwunastu. Owszem, porcje były malutkie, a i osobiście nie wszystko mi przypadło do gustu, chociaż próbowałam wszystkiego, zanim podjęłam decyzję, ale nawet nie zjadłszy wszystkiego, wróciłam najedzona. I nawet taki laik jak ja musi przyznać, że wszystko było pierwszej klasy.
Przy takiej ilości dań chyba nawet tylko najzagorzalsi instagramowcy robiliby zdjęcia wszystkiemu – mnie za bardzo ściskał głód, by w ogóle pomyśleć, że mogłabym sfotografować chociażby kilka dań. Jednak strona hotelu (gdyż i onsen, i kolacja były w hotelu) przyszła mi z pomocą i chociaż dania były inne, możecie sobie wyobrazić, jak mniej więcej wyglądały i w jakich podawano je ilościach.

Takitei.co.jp

Chyba najciekawszą rzeczą, jaka znalazła się na moim talerzu, był ser momiji, wycięty w kształcie klonowego liścia. Nie jestem pewna, czy ten smak to faktycznie był smak liści klonu, czy może to jakiś barwnik nie był do końca bez smaku, znając jednak Japończyków oraz wiedząc, że z momiji robi się wszelakie jedzenie, stawiam na to pierwsze. A tak czy inaczej na pewno smakował jak ser, ale z jakimś subtelnym, lekko słodkawym dodatkiem.

Ser momiji.
Abekama.co.jp

Z kolei moim nowym ulubionym daniem stał się dobin mushi (土瓶蒸し), jesienna, podawana w małych czajniczkach i podgrzewana na miejscu zupa, której głównymi składnikami są grzyby oraz rybą hamo (), która, według Wikipedii i słowników, jest rodzajem szczupaka. Przed jedzeniem zupę doprawia się też świeżo wyciśniętym sokiem z limonki. Powiadam Wam, jestem absolutnie zachwycona! Limonka oraz rybno-grzybny wywar świetnie razem smakują, aż rozgrzewa człowieka od środka, ale bez pozostawiania w ustach smaku ryb, który zabijałby smak wszystkich innych składników. A hamo naprawdę mi zasmakował, delikatna, rozpływająca się w ustach biała ryba. Liczę, że pomimo ostrzeżeń, jaka to luksusowa zupa, uda mi się ją jeszcze gdzieś dorwać, najlepiej w większym czajniczku.

Dobin mushi.
nori18leo.cocolog-nifty.com

Po kolacji zaś zostaliśmy odwiezieni do domów, kierowca autobusu był na tyle uprzejmy, że na moją prośbę zatrzymał się przed samym akademikiem, dzięki czemu nie musiałam moknąć w deszczu. Jednak coby nie kończyć relacji z rajdu zwykłym „i poszłam spać”, podzielę się widniejącą na kampusie reklamą zachęcającą do uczestnictwa w nadchodzącym festiwalu uniwersytetu:


Otwórz? // Przyjdź na festiwal uniwersytetu w Kanazale!
Nie wyobrażam sobie, by gdziekolwiek w Europie taka reklama uszła.

Weekendowych przygód kilka

poniedziałek, 21 października 2013 0 comments

Z pewnym opóźnieniem, albowiem trochę mi zajęło odzyskanie sił po wycieczce, która miała miejsce w czwartek i piątek, ale pokrótce streszczę to, co w niej było najciekawsze. Otóż całą grupą studentów Nikken pojechaliśmy do miasta Suzu, 珠洲, w regionie Noto, 能登. Warto jednak wspomnieć iż miasto jest jedynie z administracyjnego punktu widzenia – zarówno widoczkami, jak i atmosferą Suzu stanowi wiochę czy też inaka, 田舎, po japońsku. Niestety, przez większość czasu mój aparat był w torebce, która z kolei znajdowała się w autokarze, zatem nie mam zdjęć tych co bardziej urokliwych widoczków, ale coś jednak jest.

Zmierzch nad wybrzeżem, gdzie łowiliśmy.

Morze przy byłej szkole podstawowej.

Tuż za lasem.

Pole tuż przy lesie.

Wycieczkowych przygód raczej niewiele, główny jej cel stanowiło przybliżenie nam problemów związanych ze środowiskiem, szczególnie morskim oraz górskim, oraz wiejskich społeczności (która, jak chyba wszędzie, coraz częściej składa się z osób starszych i nie ma komu pielęgnować grządek z lokalnymi warzywami czy też grządek w ogóle). Najciekawszym z tego wszystkiego, wbrew pozorom, okazało się łowienie ryb, pierwszemu zajęciu, jakiego się podczas tej wycieczki podjęliśmy. Nie spodziewałam się przy tym bawić, a jednak. Nawet wraz z kolegą udało nam się złowić tych rybek całkiem sporo.

fot. Evelyn Tan

Lecz pozostałe części edukacyjne już nie były aż tak ciekawe, a przynajmniej nie na dłuższą metę, bo i ile można słuchać powtarzającego się, że X (zwierzątko lub roślinka) jest zagrożone/wyginęło, więc staramy się zapobiec jego wymarciu/uczynić środowisko bezpieczniejszym dla innych żyjątek? Niemniej jednak naprawdę się cieszę, że mogłam zobaczyć japońską wieś (liczę, że jeszcze uda mi się to powtórzyć, bo chętnie porobiłabym więcej zdjęć, cobym mogła zrelacjonować kontrasty lepiej) i z ogólnie spędzonego czasu, którego wcale niemałą częścią było, tak, zgadliście, nomikai w hotelu, które trwało dopóty, dopóki któryś z sąsiadów nie przyszedł nas uciszyć.
A żeby ładnie domknąć część o wycieczce, zakończę ją Engrishem wprost z opakowań lodu:

Strasznie mnie kusi, by zrobić uroczego gifa z techno kostką lodu!

Spuszczę może całun milczenia na niedzielę, gdyż to wspomnienie zbyt świeże i traumatyczne. Dość Wam wiedzieć, że ktoś, kogo podejrzewam o nadmiar wolnego czasu, wpadł na świetny pomysł, by studenci Nikken wstali z rana i… posprzątali ulicę prowadzącą do uniwerku. Nie wszyscy studenci czy chociaż wszyscy studenci z wymiany – właśnie ta dziewiętnastka, która i tak ma napięty grafik. Nie wiem, czy to miało być w ramach jakiegoś pokręconego doświadczania japońskiej kultury czy co, osobiście aż do końca liczyłam, że ten „wypad” zostanie odwołany z powodu złej pogody, ale nie, więc sprzątaliśmy w deszczu. Japońskie ulice, które, warto wspomnieć, są czyste. Siedem petów i kompletnie przypadkowa oraz szokująca para kaloszy gdzieś w krzakach nie czynią ulicy zaśmieconą.
Na osłodę tej goryczy (a nikt mi nie chciał uwierzyć, że niedzielna praca w gówno się obraca) miałam jednak resztki jabłkowej Fanty, którą kupiłam dzień wcześniej.


Żeby było ciekawiej, chociaż jabłka były ponoć zielone, w Japonii są one… niebieskie. Japoński odpowiednik przymiotnika zielony to midori, , jednak bardziej odnosi się do zieleni i roślinności aniżeli do koloru – i z tego właśnie powodu zarówno zielone jabłka są niebieskie, to jest aoi,青い, jak i zielone światło w sygnalizacji świetlnej są aoi. Logiczne przecież.

A jak smakowała? Hm, sama jeszcze nie wiem, czy ją polubiłam czy nie. Pachniała jak jabłkowy szampon do włosów czy żel pod prysznic, takim oczywiście sztucznym zapachem jabłka… i smakowała w sumie podobnie. Chociaż nie, smakowała bardziej jakby wymieszać ten sztuczny smak jabłka z dużą ilością cukru, po czym dodać gazu. Jak mówię, nie jestem pewna, czy mi smakowała, tak się zastanawiałam nad tym, że aż wypiłam całą butelkę. Myślę jednak, że chyba nie pokuszę się o kupno następnej.

Kenrokuen i Muzeum tradycyjnej sztuki i rzemiosła prefektury Ishikawa

poniedziałek, 14 października 2013 0 comments

UWAGA! Post jest wypełniony zdjęciami po brzegi i może się trochę długo ładować. Przepraszam za wszelkie utrudnienia.


Korzystając z przypadającego mi dziś dnia wolnego (z okazji Dnia Sportu, nie ma to jak święta narodowe), wybrałam się w końcu do Kenrokuen (兼六園), znanego parku w Kanazale. Liczyłam, że natrafię już na słynne podwiązywanie gałęzi sosen karasakinomatsu, które można zobaczyć m.in. na filmiku na dole prawego menu, ale, niestety, jeszcze za wcześnie. Ale jeszcze wrócę to zobaczyć na własne oczy, wszystko w swoim czasie.
Jako że o tej porze nic nie kwitnie, a jesień jeszcze nie pokolorowała drzew, park w większości był zielony, ale i tak mnie oczarował. Pierwotnie park stanowił zewnętrzny ogród zamku (jedno od drugiego dzieli tylko most nad ulicą, która, zgaduję, mogła kiedyś być fosą) i przez dobre kilkaset lat dokonywano w nim najróżniejszych zmian: a to został zniszczony przez pożar i musiał zostać stworzony na nowo, a to kolejni lordowie coś dobudowywali (willa Takezawa, system wodny Tatsumi), z którymi to cosiami też różnie bywało (system wodny przetrwał, ale willę zburzono, bo kolejny lord chciał na jej miejscu umieścić staw), aż w końcu w 1874 roku ogród otworzono dla publiki i stał się parkiem.
Na tym skończę opowiastki historyczne, czas na zdjęcia. Przepraszam za jakość tych ostatnich, tuż pod koniec wycieczki bateria w moim aparacie zdechła (a mój korzysta wyłącznie z własnej i nie można wcisnąć mu żadnych sklepowych), więc robiłam je telefonem.

Widać, że Kenrokuen nie należy do młodych parków, prawda?


Fragment wspomnianego już systemu wodnego.



Urzekły mnie te liczne podpórki dla drzew!







Pagoda postawiona na cześć jednego z zamków w Kioto




Pomnik księcia Yamato Takeru



Jedyny kwitnący kwiatek, jaki znalazłam.

Ogród śliwkowy

Ogród śliwkowy



Jedna z licznych herbaciarni (tych, gdzie spotkać można gejsze, nie tych w których pija się herbatę)

Staw Hisakigoike

Staw Hisakigoike i pagoda Kaisekito

Yugaotei, najstarszy budynek na terenie parku

Na samym końcu wycieczki postanowiłam spróbować lodów posypanych… złotem płatkowym! Kanazawa znana jest z pozłacanych wyrobów (Kanazawa dosłownie znaczy „złote moczary” – mało atrakcyjne, zgadzam się, ale przynajmniej adekwatna) i każdy stragan ma jakieś pozłacane pamiątki czy choćby małe słoiczki/pudełeczka z luźnym złotem płatkowym.
Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Owszem, nie poskąpili mi tego złota, ale albo ono jest bez smaku, albo ma smak tak delikatny, że zniknął przytłoczony smakiem lodów waniliowych. Dodając do tego cenę (Y500, najdroższe ze wszystkich lodów w ofercie), raczej nie były tego warte dla walorów smakowych, ale dla możliwości powiedzenia, że jadło się złoto – bezcenne!

Kto zabroni biednemu bogato żyć?

Cofnę się teraz odrobinkę w czasie, gdyż Muzeum tradycyjnej sztuki i rzemiosła prefektury Ishikawa zwiedziłam mniej więcej w połowie zwiedzania parku (muzeum znajduje się w środku, chociaż jest wejście z zewnątrz). Kompletnie nie zamierzałam się tam wybierać, odkładałam to raczej na inny dzień, ale stojąc już pod budynkiem uznałam, że przecież mi się nie spieszy, a jakkolwiek Kenrokuen jest wielki, to dziwnie tak zwiedzić tylko jedną rzecz w jeden dzień. Więc weszłam. I wyszłam zachwycona.

 Wystawa specjalna

Przy każdej ekspozycji na wystawie specjalnej był krótki profil twórcy, a obok wielkie bloki papieru, na których można było zostawić komentarze. Zakładam, że trafiły one później do twórców tych cudów, a przynajmniej mam taką nadzieję – wszystkie komplementy w pełni zasłużone.






Mój absolutny faworyt. Niby takie proste, ale im dłużej patrzyłam, tym więcej piękna dostrzegałam w szczegółach.
















Wystawa główna

Większość pokazanych na wystawie głównej sztuk i rzemiosł są pod patronatem rządu narodowego lub prefektury. I dobrze, bo naprawdę jest o co dbać! Prawie co chwila przystawałam i robiłam zdjęcia, a buzi nie zamknęłam chyba aż do wyjścia.

Haft Kaga

Kaga Yūzen, tradycyjne barwienie jedwaniu

Garncarstwo Suzu (nieemaliowane)

Japońska emalia Urushi z Kanazawy

Przykład dekorowania porcelany w stylu Eiraku

Więcej japońskiej emalii

Inkrustowany demon

Inkrustowane sztućce i miseczka

Wyroby ozdobione złotem płatkowym

Zwoje z Kanazawy

Tradycyjny japoński papier, washi (和紙)

Lampiony Kaga

Maska Kaga do lwiego tańca

Detale na altarze buddyjskiej Mikawa

Detale na altarze buddyjskiej Mikawa

Drogie Panie, zanim się zachwycicie - to NIE jest biżuteria...

... to coś bardziej dla Panów...

... tradycyjne kanazalskie przynęty na ryby!

Kanazalskie zabawki

Mizuhiki (水引), papierowy drut

Mizuhiki

Kanazalska parasolka
 

Od prawej do lewej: poszczególne etapy barwienia jedwabiu, Kaga Yūzen

Etap 1

Etap 2

Etap 3

Etap 4, gotowy produkt

Niebieska porcelana Kutani (九谷)

Czerwona porcelana Kutani (九谷)

Czerwona porcelana Kutani (九谷)

Czerwona porcelana Kutani (九谷)

Czerwona porcelana Kutani (九谷)

Czerwona porcelana Kutani (九谷)

Niebieska porcelana Kutani (九谷)

Niebieska porcelana Kutani (九谷)

Od lewej do prawej i z góry na dół: wszystkie etapy nakładania emalii

Efekt końcowy

W muzealnym sklepiku było kilka takich pudełek.

Pan na żywo strugał lwią maskę

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets