Północnej wycieczki część pierwsza

piątek, 7 marca 2014

Och, te dwa tygodnie podróży zrobiły mi dużo dobrego! Niby przedtem też odpoczęłam, ale to zupełnie inny rodzaj odpoczynku, w domu, na zadku i w piżamie, a poza domem.
Chociaż przed wypadem na Hokkaido spędziłam kilka dni w Osace, nie ma co się o tym za bardzo rozpisywać. Osakę, i pobliską Takarazukę oraz Nishinomiyę, znam całkiem dobrze, spędziłam tam w końcu trzy miesiące i to był mój pierwszy pobyt w Japonii – te kilka dni bardziej skupiały się na spotkaniach ze znajomymi, moją host rodziną i byłą nauczycielką, nie na podróżowaniu. Jedyne co z podróżowania miałam, to wycieczki po knajpach, których wcześniej nie znałam, dzięki czemu i zaspokoiłam moje łaknienie porządnego hamburgera oraz pizzy, i spróbowałam kuchni luizjańskiej (o mój Boże, luizjańska jambalaya! Zakochałam się!), i odkryłam jedno z najlepszych miejsc na ziemi jakim jest Space Station: bar, gdzie za cenę minimum jednego drinka (a te też są pycha) można grać do woli na konsolach starych i nowych, w gry stare i nowe. Cudo, po prostu cudo!
Ale zanim przejdę do opowieści o zimowej krainie zwaną Hokkaido, chcę pokazać Wam kilka zdjęć z jednego parku, w którym kwitły pierwsze śliwy.






Czemu Wam to pokazuję? Cóż, kwiaty są ładne, ale bardziej chodzi mi o pokazanie Wam kontrastu między regionem Kansai, w którym mieści się Osaka, a Hokkaido.


To tylko góra ze śniegu zgarniętego z dróg i chodników, ale kontrast i tak jest świetny: wiosna w jednym miejscu w kraju, środek zimy w innym. W tym wypadku nie mówimy już o różnicach pogodowych w kraju, jak byśmy mówili w przypadku Polski – tu mamy do czynienia z najzwyczajniejszymi w świecie różnicami w klimacie. Drobnymi, bo, według klasyfikacji Köppen-Geigera, tylko z klimatu umiarkowanego (Osaka – ha, jeśli to lato ma być umiarkowane, to ja jestem dinozaurem!) do zimnego (Hokkaido).
Ale odchodząc już od gadek o klimacie, a przechodząc do sedna sprawy, czyli do samego mojego wypadu. Nie powiem, tydzień prawdziwej, normalnej, nie-wilgotnej zimy był mi bardzo potrzebny i chociaż nie wszystkie miejsca miały wiele do zaoferowania, to plusy przeważają. Wróciłam z Hokkaido wypoczęta, radosna i z odrobinką żalu, że już czas wracać, bo przez cały czas czułam się tam jak w domu – zarówno dzięki poznanym ludziom, jak i dzięki samemu Hokkaido.
Tu należy wspomnieć, że do Sapporo (札幌), umowna stolica Hokkaido (bo to największe miasto na wyspie i czwarte największe pod względem populacji w całej Japonii), oraz Otaru (小樽), o których mówić będę w tym poście, należy pojechać z dość konkretnym nastawieniem. Otóż jeśli powiecie Japończykom, że tam jedziecie, to wszyscy bez wyjątku zaczną piać z zachwytu albo że strasznie by chcieli pojechać. Ale jeśli pogadacie z Europejczykami czy Amerykanami, którzy tam byli, to powiedzą Wam, że to są nudne miejsca, że niczego tam nie ma i jeśli koniecznie chcecie tam jechać, to na krótko. Po powrocie wiem już dokładnie, dlaczego tak jest. Wszystkie miejsca godne uwagi wymienione przez przewodniki po tych miastach są, cóż, budynkami w europejskim stylu i w przypadku Otaru – sklepami z wyrobami ze szkła, ewentualnie zegarami. Tak, dla Japończyków, zwłaszcza tych, którzy nigdy nie wyjechali za granicę do Europy czy Stanów, są to rzeczy dość egzotyczne, niecodzienne, tego nie ma w innych miejscach w Japonii, a już na pewno nie w takim natężeniu. W większości miejsc, w których byłam, pomijając wieżowce itepe, japońska architektura czy zjaponizowana architektura zachodnia przeważa, podczas gdy w Sapporo i Otaru jest na odwrót. Ale dla Europejczyków nie ma w tym niczego egzotycznego, wymienimy przynajmniej z pięć budynków w stylu antycznym, na przykład, we własnym mieście, że o całej Europe nie wspomnę, a i zegary i szkło też nie są dla nas niczym niezwykłym, nawet jeśli to ostatnie kojarzymy bardziej z Wenecją.

Wieża zegarowa, najsłynniejsza atrakcja w Sapporo. W rzeczywistości jest mniejsza, niż może się wydawać na zdjęciu i po wyjściu na ulicę, na której się znajduję, dobrą minutę zajęło mi odnalezienie jej!


Budynek dawnego rządu Hokkaido, zwany Akarenga (赤レンガ), czyli czerwona cegła.


Uwaga! Budynek rzuca śniegiem w misie.

Wieża Sapporo TV.

Po-prostu-mur.

Po-prostu-brama.

Kanał Otaru za dnia.

Canal Plaza.

Taki tam sobie piesek przed Canal Plaza.

Była siedziba Banku Japońskiego.

Tory dawnej linii kolejowej.

Kanał Otaru wieczorem.

Kanał Otaru wieczorem.

Wszystkie powyższe zdjęcia, za wyjątkiem siódmego, ósmego i tego z pomnikiem pieska, wymienione są w przewodnikach jako turystyczne atrakcje. Sami pewnie widzicie, że mało to japońskie i z naszego punktu widzenia dość zwyczajnie, ot, budynek z czerwonej cegły czy w stylu greckim. Wynika to z historii samej wyspy: aż do czasu Restoracji Meiji (1868) Hokkaido służyło bardziej jako dostarczyciel dóbr (do dziś Hokkaido stanowi główne źródło rolnictwa, mleczarstwa itp.), zaś potem wpływy Zachodu, szczególnie Stanów Zjednoczonych, były tam dość silne i częste, głównie aby uchronić wyspę przed przywłaszczeniem jej sobie przez Rosję. Tak w dużym skrócie, moja znajomość historii Hokkaido jest lepsza, jeśli mówimy o jej rdzennych mieszkańcach, Ainu, ale o tym w następnym poście.
Nie znaczy to jednak, że nie znajdziemy w Hokkaido, czy też konkretniej w Sapporo i Otaru, ani grama tej tradycyjnej Japonii. Wydaje mi się jednak, że poza sporadycznymi domkami gdzieś poza centrum miasta (jeden opiszę Wam za moment), objawia się to przede wszystkim w postaci świątyń, przy czym ja odwiedziłam tylko Hokkaido Jingu (北海道神宮) w Sapporo i przechodziłam obok innej, której nazwy nie zanotowałam, bo była moim punktem orientacyjnym na drodze do hostelu w Otaru.

Hokkaido Jingu






Świątynia przy hostelu w Otaru.

Schody prowadzące do hostelu Morinoki.

Jednak jeśli mam być zupełnie szczera, to najwięcej Japonii, zwłaszcza w Sapporo, poczułam dzięki mojemu hostowi z Couchsurfingu. Opowiem może trochę nie po kolei, ale żeby mi się post ładnie tematycznie zamknął.
Przede wszystkim mój host mieszka w domu żywcem wyjętym z przedwojennej Japonii – podejrzewam, że gdyby jego mama chciała, mogłaby dom podnająć jakiejś ekipie telewizyjnej, by kręcili tam serial historyczny. Wyobraźcie sobie: zapadła już noc i nad Waszymi głowami świecą gwiazdy, jest zima, a wszędzie śnieg. To właśnie z tego białego puchu wyrasta prosty, niski, najwyżej piętrowy, ale rozległy domek, z którego widzicie, tak naprawdę, jedynie ganek oraz charakterystyczne drewniane ściany. Kiedy zaś host rozsunął drzwi – niezamknięte, to przecież bezpieczna Japonia oraz przedmieścia Sapporo na wyspie będącym dość dużym „nigdzie” – zobaczyłam bambusowe maty, którymi wyłożona była podłoga w całym domu oraz kolejne rzędy rozsuwanych drzwi, z których każde prowadziło do prostego pokoju i każde znajdowało się stopień ponad podłogą. Ale jakby na przekór japońskiemu minimalizmowi, każdy pokój skrywał, oprócz mebli typowych dla pomieszczenia (materacy w sypialniach czy stołu w kuchni), poupychane „graty”: rzędy starych komód z wystarczającą ilością szuflad, szafek i skrytek, by schować wszystko i jeszcze więcej; prosty drewniany parawan, który, gdyby stał w innym miejscu, można by wziąć za kolejne papierowe drzwi, a może nawet i rozsuwane okno; lampki rzucające ciepłe, acz dość nikłe światło, przez co każde pomieszczenie wydawało się jeszcze bardziej magiczne, jeszcze bardziej tajemnicze i wyrwane z czasów przynajmniej dwóch cesarzy wstecz… Magia, po prostu magia, i nie ukrywam – czułam, że powinnam mieć na sobie kimono zamiast sportowej bluzy i kozaków.
Jednak chyba o wiele bardziej nieadekwatne poczułam się w tym stroju wcześniej, kiedy mój host zaprowadził mnie do maluteńkiej restauracji, gdzie zjedliśmy kolację i gdzie spróbowałam lokalnego specjału jakim jest karee-jiru (カレー汁), zwanym też czasem curry soup (スープカレー). Restauracyjna była maciupka i sama pewnie bym nawet nie zwróciła na nią uwagi, ale po wejściu… Ach, naprawdę poczułam się bardzo, ale to bardzo nieadekwatnie! W pierwszej chwili zauważyłam kota (oczywiście), ale potem zwróciłam uwagę na panujący dookoła półmrok oraz meble zdecydowanie pamiętające obie wojny światowe, poczułam zapach jedzenia i usłyszałam, ponad rozmawiającymi przyciszonymi głosami biznesmenami, muzykę. Ponownie: czysta magia! Właśnie w takich miejscach odkrywam cuda Japonii, w tych małych, ciemnych i pomijanych, nie w tych z setkami ludzi i oślepiającymi neonami.



Karee-jiru. Pyszności!

I kończąc na jedzeniu, chociaż tym razem nieco szerzej dostępnym, w Sapporo po raz pierwszy spróbowałam dwóch wynalazków: miso ramen (味噌ラーメン) i starbucksowego frappucino o smaku… sakury, kwiatu wiśni!

Zestaw miso ramen z pierożkami gyoza.

Sakura frappucino.

Jeszcze przed wyjazdem wiedziałam, że Sapporo ma swój własny rodzaj ramenu, czyli makaronu w zupie, poza sushi chyba najpopularniejszego dania w Japonii – ale kiedy okazało się, że ta wersja z Sapporo to po prostu ramen z łychą kukurydzy oraz kawałkiem masła (dosłownie, mała kostka masła wrzucona do michy), stwierdziłam, że chyba sobie odpuszczę. Ale miso ramen to rodzaj ramenu pochodzący z Hokkaido, a którego, pomimo możliwości, jeszcze nie miałam okazji spróbować. Więc spróbowałam. I cieszę się bardzo, że zrobiłam to w knajpce, a nie po kupieniu ramenu instant, bo był pyszny. Delikatny makaron, trochę warzyw, dość spory plaster soczystej wieprzowinki – po prostu om nom nom nom nom!
A jeśli chodzi o sakura frappucino… Cóż, nie pierwszy raz miałam okazje spróbować czegoś o smaku kwiatu wiśni, ale jest to smak, który naprawdę trudno opisać. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że smakuje tak, jak byście oczekiwali, że kwiat wiśni smakuje, czyli kwiatowo. Ale spokojna głowa, popijając frappucino, na bieżąco próbowałam opisać jego smak najlepiej, jak tylko potrafiłam. Na początku smakuje bardzo mlecznie (co jest zrozumiałe, w końcu frappucino jest na bazie mleka), a potem, przez ulotną chwilę, dosłownie ułamek sekundy, ma się wrażenie posmaku białej czekolady… i dopiero wtedy dociera do nas smak kwiatu wiśni. I właśnie wtedy, kiedy go poczujecie, stwierdzacie, że mogliście się tego spodziewać i że gdzieś podświadomie właśnie tak sobie ten smak wyobrażaliście: delikatny, bardzo kwiatowy i słodki, ale słodyczą nienachalną, ulotną, naturalną. Słodyczą, która nie ma pojęcia, co to cukier i która nie przytłacza ani nie zakleja buzi. Wielka, naprawdę bardzo wielka szkoda, że sakura frappucino jest produktem sezonowym, bo wielce mi zasmakowało. Ale z drugiej strony, może to i lepiej dla mojego portfela (Y530 za grande)…?

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets