Kontynuację tokijskich
przygód po dwóch dniach przerwy od stolicy (o których osobno w następnym
poście) rozpoczęłam od Akihabary (秋葉原), dzielnicy znanej
z elektroniki, wszystkich dziwactw związanych z mangą i anime – od sklepów
sprzedających karty, figurki, komiksy itp. aż po tzw. maid cafe – oraz ostatnimi
czasy z zespołu pop, AKB48 (AKB od AKihaBara).
Tak naprawdę to to, ile czasu się tam spędzi, zależy
tylko i wyłącznie od człowieka. I może od portfela. Jeśli ktoś szuka taniej
elektroniki, to pewnie spędziłby w Akihabarze i kilka dni, łażąc od sklepu do
sklepu i porównując ceny. Wiele sklepów oferuje elektronikę przystosowaną do
innych krajów (wtyczki oraz napięcie), chyba w każdym, jeśli kupi się coś
powyżej określonej sumy, można otrzymać zwrot VAT-u (według Internetu, do
odbioru natychmiast), a jeśli ktoś ma czas, sił i ochotę, to z pewnością warto
zapuścić się nieco głębiej, by przeszukać sklepy z używaną elektroniką. W
Japonii nawet używane rzeczy, czy to ubrania, czy to sprzęty, są zazwyczaj w
świetnym stanie i w przypadku elektroniki trzeba po prostu uważać, czy będziemy
mogli korzystać z danej rzeczy u siebie. W takim wypadku przydaje się znajomość
japońskiego albo ktoś, kto japoński zna, ale też w wielu sklepach, przede
wszystkim tych z nowymi sprzętami, sprzedawcami byli obcokrajowcy, Indusi czy
Chińczycy, którzy w lepszym lub gorszym stopniu porozumiewali się po angielsku
(i paru innych językach pewnie też).
Moim zdaniem, pomimo iż przeszłam się tylko po tych
większych sklepach i patrzyłam niemal wyłącznie na ceny aparatów oraz laptopów,
chyba najlepiej człowiek wyjdzie, albo kupując sprzęty, których nie dostanie
nigdzie indziej (a jeśli się poszuka, to parę dziwnych rzeczy z pewnością można
znaleźć), albo szperając po tych wszystkich sklepach z używanymi sprzętami.
Japonia ostatecznie nie należy do najtańszych krajów i jakkolwiek jestem w
stanie zrozumieć, że dla Japończyków przecena laptopów o 50% ze Y100’000 na Y50’000
jest okazją (tu akurat cena wyprodukowanej w Japonii Toshiby, bodajże 17”), tak
turyści mogą dorwać lepsze okazje na przecenach we własnych krajach lub
szperając w Internecie. Owszem, to niekoniecznie będzie Toshiba Made in Japan,
ale jeśli to cena jest najważniejsza, to chyba i tak Toshiby Made in Japan nie
bralibyśmy pod uwagę, prawda?
Jako że sama wielką fanką mangi i anime nie jestem, do
tych sklepów nie właziłam. W ramach ciekawostki weszłam do nieco już słynnego
sex shopu zajmującego całe siedem pięter, m’s, jednak wyszłam odrobinę
zawiedziona. Siedem pięter brzmi dumnie, aż się człowiek zastanawia, ile tego
może być, jednak każde piętro było wielkości małej kawalerki. W dodatku, wbrew
oczekiwaniom, w końcu japońskim porno niejeden słyszał, a może nawet widział,
naprawdę dziwnych rzeczy nie znalazłam. Na filmy nie patrzyłam, kostiumy i
bielizna bez rewelacji, co poniektóre zabawki były bardziej zelektronizowane,
ale nadal raczej rzeczy, które można zakupić na Zachodzie… Chyba jedyną
ciekawostką było piętro z sex lalkami, gdzie znajdowały się te realistyczne.
Jak prawdziwe dziewczyny to nie wyglądały, ale nie były to też prostackie
nadmuchiwane Zdziwione Olgi. Od samych lalek ciekawsze były chyba tylko rzeczy,
które można było do nich dokupić: od ubrań i peruk aż po większe piersi. Jaki człowiek
taka lalka?
Fanką zespołu AKB48 też nie jestem, niekiedy przyprawiają
mnie o dreszcze tym całym uprzedmiotowieniem i robieniem z tych dziewcząt
obiektów pożądania (w teledyskach podtekst na podekście, na członkinie zespołu
częściej głosują faceci w średnim wieku niż nastolatki, a najmłodsze wokalistki
mają po jakieś trzynaście lat – jak tu się nie krzywić?), acz nie mogłam nie
zauważyć, że AKB48 było wszędzie. Mają nawet swoją własną kawiarnię, przy samej
stacji kolejowej, gdzie, jeśli ma się szczęście, można coś wypić, zakupić
jakieś gadżety i obejrzeć teledyski czy koncert na telewizorze. Nawet gdybym
była fanem, to na widok takiej kolejki chyba bym spasowała…
Po Akihabarze przyszła kolej na Roppongi (六本木). Zasadniczo
Roppongi składa się z klubów i raczej nie ma sensu się tam udawać za dnia.
Gdyby nie fakt, że czaiłam się na spróbowanie japońskiej burleski, pewnie w
ogóle bym się tam nie zapędziła, bo zwyczajnie nie jestem klubowym typem. Teraz
wiem, że trochę bym żałowała, bo mnóstwo tam zagranicznych restauracji, które
są już bardziej w moim typie – chciałam coś zjeść w rosyjskiej, tak dla
zaspokojenia potrzeb moich wschodnioeuropejskich kubeczków smakowych, ale się
okazało, że akurat tamtego dnia bez rezerwacji ani rusz. Szkoda.
Jak się okazało, japońskiej burleski również nie spróbowałam.
Wpierw odstraszyła mnie cena: po obniżce o połowę wejście nadal kosztowało
ponad Y8000 za jedną godzinę! To ponad 200zł – dla porównania, show w Anglii,
na który zawsze chodzę, kosztuje jakieś 60zł za całą noc! Później, po
dokładniejszym wczytaniu się w plakat, odrzuciła mnie druga rzecz: w Japonii
burleskę wrzucono do jednego worka z host klubami. Czym jest host klub?
Powiedzmy, że współczesny host klub jest tym, czym dla gejsz są herbaciarnie:
miejscem zabawiania klienta, nalewania mu drinków, flirtowania z nim. Nie wiem,
jak japońskie performerki burleski mogą się na coś takiego godzić, tym bardziej
że wiem, iż przynajmniej niektóre z nich miały okazję wystąpić w Stanach czy
Anglii, gdzie burleska jest, cóż, burleską, pokazem bliższym teatrom niż klubom
striptizu, ale chyba już nie mnie w to wnikać. Czuję, że nawet gdybym się
zwydatkowała i tam udała, albo nie mogłabym wejść, albo czułabym się
wybitnie niekomfortowo i mało bezpiecznie.
Zamiast tego udałam się więc do Korea Town, Shin-Ōkubo (新大久保), gdzie zjadłam
jedno z moich ulubionych dań na świecie, bibimbap. Po raz pierwszy też miałam
okazję spróbować koreańskich surówek do tego i z trzech mi podanych, tylko
jedna była nieco dziwna.
Przygody kontynuowałam w dzielnicy Chiyoda (千代田), gdzie znajduje
się zarówno Pałac Cesarski, jak i siedziby wszystkich organów władzy. Uznałam,
że skoro już jestem studentką nie tylko japonistyki, ale też polityki
japońskiej, to grzechem byłoby nie zobaczyć, gdzie debatują politycy, gdzie ma
swój gabinet premier itd. Ostatecznie cieszę się, że zrobiłam wcześniej drobny
risercz, gdyż większość z tych budynków przypominała raczej biurowce niż
budynku parlamentu. Z jednej strony zrozumiałe: w przeszłości Tokio
wielokrotnie zostało niszczone przez pożary, a później zostało nieźle
zbombardowane w czasie wojny, ale jednocześnie trochę to dziwne, zwłaszcza porównując
do innych budynków parlamentu w innych krajach. Z tego wszystkiego tylko sam
budynek parlamentu, Kokkai Gijidō (国会議事堂), jest autentycznie ładny.
Budynek Parlamentu. |
Budynek Parlamentu. |
Nie wiem, czy to siedziba główna, ale baner głosi nazwę aktualnie rządzącej Partii Liberalno-Demokratycznej, Jiyū-Minshutō. |
Jak się też okazało, student polityki nie może tak po
prostu przejść się po okolicy. Zobaczywszy jakiś plakat na bramie, przystanęłam
zaciekawiona, o co chodzi. Po chwili podeszła do mnie pani pilnująca tego
plakatu i wdałyśmy się w kilkuminotową rozmowę, po tym jak już ustaliłyśmy, że
rozumiem japoński i umiem po japońsku czytać. Otóż plakat miał na celu
zwiększenie świadomości o prześladowaniu ludzi praktykujących Falun Gong w Chinach. Skończyło się na tym, że, oprócz ulotek i tłumaczenia pracy na ten
temat autorstwa jakiegoś kanadyjskiego prawnika, dostałam także kartę
upominkową o wartości Y3000, która umożliwia mi oglądanie programów stacji
telewizyjnej na ten temat prowadzonej przez osiadłych w Stanach Chińczyków. „Bo
jesteś studentką”, jak powiedziała owa przemiła pani. Mówię: jak się studiuje
japońską politykę, to nie da się tym fyrtlem przejść bez wplątania się w coś.
Otrząsnąwszy się z tej przygody, ruszyłam w stronę
pałacu. Akurat tamtego dnia pogoda była deszczowa, co nie sprzyjało wędrówkom
po ogrodach, ale trochę obejrzałam. Powiem tak: dobrze, że cesarz ma te ogrody,
bo bez nich po wstaniu patrzyłby przez okno na mało atrakcyjne wieżowce – a inni
patrzyliby się bezczelnie cesarzowi w okno sypialni. Dodatkowo, po zwiedzeniu
zamku w Kanazale, jak dla takiego laika jak ja Pałac Cesarski wygląda bardzo
podobnie, przynajmniej z zewnątrz. Jako że rodzina cesarska tam mieszka, nie ma
tam wstępu, za opłatą można zwiedzić wschodnie ogrody, ale na tym koniec.
Przed Pałacem. |
Pomnik samuraja Kusunoki Masashige (楠正成像), który uważa się za ideał lojalnego samuraja. |
Tego samego dnia miałam też okazję, absolutnie
niespodziewanie, spotkać jeszcze jedną tokijską osobistość, wielką i
niepowtarzalną… Godzillę! Tak, kompletnym przypadkiem, nie wiedząc o jego
istnieniu ani wcale go nie szukając, podczas poszukiwań jakiegoś zacnego lokalu
na lunch, natknęłam się na pomnik Godzilli. Jeśli ktoś kiedyś będzie w Tokio i
chciałby zobaczyć, niech od tego pustego żwirowego pola przed Pałacem idzie
prosto w stronę wieżowców, po czym kontynuuje najszerszą ulicą (po prawej
tronie) aż do najbliższego skrętu w prawo.
W poszukiwaniu odrobiny spokoju – i znowu przypadkiem –
zakończyłam dzień w dzielnicy Yūrakuchō (有楽町). Nie ma tam nic
niezwykłego, sklepy, centra handlowe itp., ale dla mnie okazało się to kolejną
drobną radością, gdyż jedna z moich ulubionych japońskich piosenek ma tytuł „Yūrakuchō
de aimashō” (pl. „Spotkajmy się w Yūrakuchō”). I chociaż teraz jest to tylko
kolejny miejski kawałek miasta, wieczorem, kiedy zapaliły się świąteczne
lampki, bez problemów wyobraziłam sobie, jak Yūrakuchō musiało wyglądać i jaki
musiało mieć klimat w latach 50., kiedy Frank Nagai o nim śpiewał. Nawet teraz
jest to bardziej luksusowa część miasta, te sześćdziesiąt-kilka lat temu
musiała sprawiać wrażenie jeszcze bardziej ekskluzywnej…
I zasadniczo na tym kończy się moja opowieść o samym
Tokio. Zdecydowanie dałam sobie za dużo czasu na jego zwiedzenie i już jakieś
3-4 dni przed powrotem zaczęło mi być tęskno za Kanazawą (gdzie jest i gdzie
odpocząć, i więcej zieleni, i ludzie jacyś tacy przyjaźniejsi, oprócz tego że jest
ich mniej). Jasne, sporo jest miejsc, których nie zobaczyłam, lecz wydaje mi
się, że te najbardziej tokijskie zobaczyłam i poznałam całkiem dobrze,
szczególnie Harajuku i Shibuyę, gdzie tyle było kjutaśnych rzeczy do kupienia.
Stwierdzam też, że zdecydowanie nie byłabym w stanie tam żyć, za dużo ludzi –
ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, jakobym Tokio nie cierpiała. Wszystko
pewnie wyglądałoby inaczej, gdybym miała tam własny kąt, a nie była tylko
gościem, ale i tak, miejsca dookoła Tokio jakoś bardziej mnie oczarowały.
Ostatecznie jednak nie muszę decydować, czy tam mieszkać czy nie, za to
wróciłam ze świetnymi wspomnieniami i kjutaśnymi rzeczami, nawet jeśli bardzo
zmęczona – i na swój sposób, Tokio znalazło sobie odrobinę miejsca w moim
sercu.
0 comments:
Prześlij komentarz