Tokio - cz. II

piątek, 3 stycznia 2014

 Kontynuację tokijskich przygód po dwóch dniach przerwy od stolicy (o których osobno w następnym poście) rozpoczęłam od Akihabary (秋葉原), dzielnicy znanej z elektroniki, wszystkich dziwactw związanych z mangą i anime – od sklepów sprzedających karty, figurki, komiksy itp. aż po tzw. maid cafe – oraz ostatnimi czasy z zespołu pop, AKB48 (AKB od AKihaBara).

Yodobashi Camera, jedna z największych sieci z elektroniką w Japonii.


Tak naprawdę to to, ile czasu się tam spędzi, zależy tylko i wyłącznie od człowieka. I może od portfela. Jeśli ktoś szuka taniej elektroniki, to pewnie spędziłby w Akihabarze i kilka dni, łażąc od sklepu do sklepu i porównując ceny. Wiele sklepów oferuje elektronikę przystosowaną do innych krajów (wtyczki oraz napięcie), chyba w każdym, jeśli kupi się coś powyżej określonej sumy, można otrzymać zwrot VAT-u (według Internetu, do odbioru natychmiast), a jeśli ktoś ma czas, sił i ochotę, to z pewnością warto zapuścić się nieco głębiej, by przeszukać sklepy z używaną elektroniką. W Japonii nawet używane rzeczy, czy to ubrania, czy to sprzęty, są zazwyczaj w świetnym stanie i w przypadku elektroniki trzeba po prostu uważać, czy będziemy mogli korzystać z danej rzeczy u siebie. W takim wypadku przydaje się znajomość japońskiego albo ktoś, kto japoński zna, ale też w wielu sklepach, przede wszystkim tych z nowymi sprzętami, sprzedawcami byli obcokrajowcy, Indusi czy Chińczycy, którzy w lepszym lub gorszym stopniu porozumiewali się po angielsku (i paru innych językach pewnie też).



Moim zdaniem, pomimo iż przeszłam się tylko po tych większych sklepach i patrzyłam niemal wyłącznie na ceny aparatów oraz laptopów, chyba najlepiej człowiek wyjdzie, albo kupując sprzęty, których nie dostanie nigdzie indziej (a jeśli się poszuka, to parę dziwnych rzeczy z pewnością można znaleźć), albo szperając po tych wszystkich sklepach z używanymi sprzętami. Japonia ostatecznie nie należy do najtańszych krajów i jakkolwiek jestem w stanie zrozumieć, że dla Japończyków przecena laptopów o 50% ze Y100’000 na Y50’000 jest okazją (tu akurat cena wyprodukowanej w Japonii Toshiby, bodajże 17”), tak turyści mogą dorwać lepsze okazje na przecenach we własnych krajach lub szperając w Internecie. Owszem, to niekoniecznie będzie Toshiba Made in Japan, ale jeśli to cena jest najważniejsza, to chyba i tak Toshiby Made in Japan nie bralibyśmy pod uwagę, prawda?



Jako że sama wielką fanką mangi i anime nie jestem, do tych sklepów nie właziłam. W ramach ciekawostki weszłam do nieco już słynnego sex shopu zajmującego całe siedem pięter, m’s, jednak wyszłam odrobinę zawiedziona. Siedem pięter brzmi dumnie, aż się człowiek zastanawia, ile tego może być, jednak każde piętro było wielkości małej kawalerki. W dodatku, wbrew oczekiwaniom, w końcu japońskim porno niejeden słyszał, a może nawet widział, naprawdę dziwnych rzeczy nie znalazłam. Na filmy nie patrzyłam, kostiumy i bielizna bez rewelacji, co poniektóre zabawki były bardziej zelektronizowane, ale nadal raczej rzeczy, które można zakupić na Zachodzie… Chyba jedyną ciekawostką było piętro z sex lalkami, gdzie znajdowały się te realistyczne. Jak prawdziwe dziewczyny to nie wyglądały, ale nie były to też prostackie nadmuchiwane Zdziwione Olgi. Od samych lalek ciekawsze były chyba tylko rzeczy, które można było do nich dokupić: od ubrań i peruk aż po większe piersi. Jaki człowiek taka lalka?
Fanką zespołu AKB48 też nie jestem, niekiedy przyprawiają mnie o dreszcze tym całym uprzedmiotowieniem i robieniem z tych dziewcząt obiektów pożądania (w teledyskach podtekst na podekście, na członkinie zespołu częściej głosują faceci w średnim wieku niż nastolatki, a najmłodsze wokalistki mają po jakieś trzynaście lat – jak tu się nie krzywić?), acz nie mogłam nie zauważyć, że AKB48 było wszędzie. Mają nawet swoją własną kawiarnię, przy samej stacji kolejowej, gdzie, jeśli ma się szczęście, można coś wypić, zakupić jakieś gadżety i obejrzeć teledyski czy koncert na telewizorze. Nawet gdybym była fanem, to na widok takiej kolejki chyba bym spasowała…



Po Akihabarze przyszła kolej na Roppongi (六本木). Zasadniczo Roppongi składa się z klubów i raczej nie ma sensu się tam udawać za dnia. Gdyby nie fakt, że czaiłam się na spróbowanie japońskiej burleski, pewnie w ogóle bym się tam nie zapędziła, bo zwyczajnie nie jestem klubowym typem. Teraz wiem, że trochę bym żałowała, bo mnóstwo tam zagranicznych restauracji, które są już bardziej w moim typie – chciałam coś zjeść w rosyjskiej, tak dla zaspokojenia potrzeb moich wschodnioeuropejskich kubeczków smakowych, ale się okazało, że akurat tamtego dnia bez rezerwacji ani rusz. Szkoda.




Jak się okazało, japońskiej burleski również nie spróbowałam. Wpierw odstraszyła mnie cena: po obniżce o połowę wejście nadal kosztowało ponad Y8000 za jedną godzinę! To ponad 200zł – dla porównania, show w Anglii, na który zawsze chodzę, kosztuje jakieś 60zł za całą noc! Później, po dokładniejszym wczytaniu się w plakat, odrzuciła mnie druga rzecz: w Japonii burleskę wrzucono do jednego worka z host klubami. Czym jest host klub? Powiedzmy, że współczesny host klub jest tym, czym dla gejsz są herbaciarnie: miejscem zabawiania klienta, nalewania mu drinków, flirtowania z nim. Nie wiem, jak japońskie performerki burleski mogą się na coś takiego godzić, tym bardziej że wiem, iż przynajmniej niektóre z nich miały okazję wystąpić w Stanach czy Anglii, gdzie burleska jest, cóż, burleską, pokazem bliższym teatrom niż klubom striptizu, ale chyba już nie mnie w to wnikać. Czuję, że nawet gdybym się zwydatkowała i tam udała, albo nie mogłabym wejść, albo czułabym się wybitnie niekomfortowo i mało bezpiecznie.
Zamiast tego udałam się więc do Korea Town, Shin-Ōkubo (新大久保), gdzie zjadłam jedno z moich ulubionych dań na świecie, bibimbap. Po raz pierwszy też miałam okazję spróbować koreańskich surówek do tego i z trzech mi podanych, tylko jedna była nieco dziwna.

Okazja!

Jak za darmo!

Ta zupełnie z tyłu była dziwna. Dwie pozostałe - pycha!

Bibimbap!

Przygody kontynuowałam w dzielnicy Chiyoda (千代田), gdzie znajduje się zarówno Pałac Cesarski, jak i siedziby wszystkich organów władzy. Uznałam, że skoro już jestem studentką nie tylko japonistyki, ale też polityki japońskiej, to grzechem byłoby nie zobaczyć, gdzie debatują politycy, gdzie ma swój gabinet premier itd. Ostatecznie cieszę się, że zrobiłam wcześniej drobny risercz, gdyż większość z tych budynków przypominała raczej biurowce niż budynku parlamentu. Z jednej strony zrozumiałe: w przeszłości Tokio wielokrotnie zostało niszczone przez pożary, a później zostało nieźle zbombardowane w czasie wojny, ale jednocześnie trochę to dziwne, zwłaszcza porównując do innych budynków parlamentu w innych krajach. Z tego wszystkiego tylko sam budynek parlamentu, Kokkai Gijidō (国会議事堂), jest autentycznie ładny.


Budynek Parlamentu.

Budynek Parlamentu.

Nie wiem, czy to siedziba główna, ale baner głosi nazwę aktualnie rządzącej Partii Liberalno-Demokratycznej, Jiyū-Minshutō.

Jak się też okazało, student polityki nie może tak po prostu przejść się po okolicy. Zobaczywszy jakiś plakat na bramie, przystanęłam zaciekawiona, o co chodzi. Po chwili podeszła do mnie pani pilnująca tego plakatu i wdałyśmy się w kilkuminotową rozmowę, po tym jak już ustaliłyśmy, że rozumiem japoński i umiem po japońsku czytać. Otóż plakat miał na celu zwiększenie świadomości o prześladowaniu ludzi praktykujących Falun Gong w Chinach. Skończyło się na tym, że, oprócz ulotek i tłumaczenia pracy na ten temat autorstwa jakiegoś kanadyjskiego prawnika, dostałam także kartę upominkową o wartości Y3000, która umożliwia mi oglądanie programów stacji telewizyjnej na ten temat prowadzonej przez osiadłych w Stanach Chińczyków. „Bo jesteś studentką”, jak powiedziała owa przemiła pani. Mówię: jak się studiuje japońską politykę, to nie da się tym fyrtlem przejść bez wplątania się w coś.
Otrząsnąwszy się z tej przygody, ruszyłam w stronę pałacu. Akurat tamtego dnia pogoda była deszczowa, co nie sprzyjało wędrówkom po ogrodach, ale trochę obejrzałam. Powiem tak: dobrze, że cesarz ma te ogrody, bo bez nich po wstaniu patrzyłby przez okno na mało atrakcyjne wieżowce – a inni patrzyliby się bezczelnie cesarzowi w okno sypialni. Dodatkowo, po zwiedzeniu zamku w Kanazale, jak dla takiego laika jak ja Pałac Cesarski wygląda bardzo podobnie, przynajmniej z zewnątrz. Jako że rodzina cesarska tam mieszka, nie ma tam wstępu, za opłatą można zwiedzić wschodnie ogrody, ale na tym koniec.

Przed Pałacem.




Pomnik samuraja Kusunoki Masashige (楠正成像), który uważa się za ideał lojalnego samuraja.

Tego samego dnia miałam też okazję, absolutnie niespodziewanie, spotkać jeszcze jedną tokijską osobistość, wielką i niepowtarzalną… Godzillę! Tak, kompletnym przypadkiem, nie wiedząc o jego istnieniu ani wcale go nie szukając, podczas poszukiwań jakiegoś zacnego lokalu na lunch, natknęłam się na pomnik Godzilli. Jeśli ktoś kiedyś będzie w Tokio i chciałby zobaczyć, niech od tego pustego żwirowego pola przed Pałacem idzie prosto w stronę wieżowców, po czym kontynuuje najszerszą ulicą (po prawej tronie) aż do najbliższego skrętu w prawo.



W poszukiwaniu odrobiny spokoju – i znowu przypadkiem – zakończyłam dzień w dzielnicy Yūrakuchō (有楽町). Nie ma tam nic niezwykłego, sklepy, centra handlowe itp., ale dla mnie okazało się to kolejną drobną radością, gdyż jedna z moich ulubionych japońskich piosenek ma tytuł „Yūrakuchō de aimashō” (pl. „Spotkajmy się w Yūrakuchō”). I chociaż teraz jest to tylko kolejny miejski kawałek miasta, wieczorem, kiedy zapaliły się świąteczne lampki, bez problemów wyobraziłam sobie, jak Yūrakuchō musiało wyglądać i jaki musiało mieć klimat w latach 50., kiedy Frank Nagai o nim śpiewał. Nawet teraz jest to bardziej luksusowa część miasta, te sześćdziesiąt-kilka lat temu musiała sprawiać wrażenie jeszcze bardziej ekskluzywnej…



I zasadniczo na tym kończy się moja opowieść o samym Tokio. Zdecydowanie dałam sobie za dużo czasu na jego zwiedzenie i już jakieś 3-4 dni przed powrotem zaczęło mi być tęskno za Kanazawą (gdzie jest i gdzie odpocząć, i więcej zieleni, i ludzie jacyś tacy przyjaźniejsi, oprócz tego że jest ich mniej). Jasne, sporo jest miejsc, których nie zobaczyłam, lecz wydaje mi się, że te najbardziej tokijskie zobaczyłam i poznałam całkiem dobrze, szczególnie Harajuku i Shibuyę, gdzie tyle było kjutaśnych rzeczy do kupienia. Stwierdzam też, że zdecydowanie nie byłabym w stanie tam żyć, za dużo ludzi – ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, jakobym Tokio nie cierpiała. Wszystko pewnie wyglądałoby inaczej, gdybym miała tam własny kąt, a nie była tylko gościem, ale i tak, miejsca dookoła Tokio jakoś bardziej mnie oczarowały. Ostatecznie jednak nie muszę decydować, czy tam mieszkać czy nie, za to wróciłam ze świetnymi wspomnieniami i kjutaśnymi rzeczami, nawet jeśli bardzo zmęczona – i na swój sposób, Tokio znalazło sobie odrobinę miejsca w moim sercu.


0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets