Dookoła Tokio

sobota, 4 stycznia 2014

Oczywiście, nie spędziłam całego czasu wyłącznie w stolicy – jak dla mnie zakrawałoby to na marnotrawstwo. W końcu tyle jest ciekawych i ślicznych miejsc, no i ile można się gapić na zwykłe budynki?
Tak naprawdę okolic Tokio nie zwiedziłam tak dokładnie, jak pewnie bym mogła, jednak czuję, że zobaczyłam to, co rzeczywiście warto było zobaczyć. Nie mieszkam w Tokio, zatem nie czuję potrzeby wędrowania do miejsc będących w sumie tylko ucieczką od miasta. Ale nie mogę też zaprzeczyć, że po wydostaniu się ze stolicy, widoki stają się ładniejsze, a miasta, chociaż w porównaniu z Tokio są miasteczkami, wydały mi się jakieś takie ładniejsze, przyjaźniejsze (zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i w sensie że mieszkanie tam nie przyprawiłoby mnie o nieustający ból głowy).
Pierwszym i moim zdaniem najbardziej imponującym przystankiem była Kamakura (鎌倉), gdzie znajduje kolejny z trzech najsłynniejszych wielkich posągów Buddy. Chociaż mniejszy niż ten w Takaoce o jakieś dwa metry, mnie wydał się większy – sama nie wiem, jakim cudem. I pomimo fali turystów, odnalazłam tam odrobinę spokoju, zwłaszcza kiedy słońce zaczęło zachodzić, a ja przysiadłam sobie na moment przy drzewach w świątyni, gdzie znajduje się posąg. To chyba kwestia samego Buddy: ten w Takaoce, chociaż też wyrzeźbiony podczas medytacji, wydawał się taki jakiś bardziej… nie wiem, rozbudzony?, radosny?, trudno mi to dokładnie ująć w słowa. Tymczasem Daibutsu w Kamakurze sprawiał wrażenie bardziej skupionego na medytacji i poszukiwaniu nirwany. Siedząc i z boku obserwując podchodzących do posągu turystów, nasunęło mi się także skojarzenie z mędrcem, do którego każdy może przyjść po radę i który nikogo nie osądza ani nie potępia.
Posąg jest także pusty w środku i za dodatkową opłatą wysokości Y20 (wstęp do świątyni kosztuje Y200) można zobaczyć go od środka. Podobno przez lata nazbierało się w środku ileś grafitti, ale albo coś z nimi zrobiono, albo było zbyt ciemno, bym mogła je dostrzec. Ciekawostką była tablica przedstawiająca, w jaki sposób posąg został skonstruowany. Zaczęto go budować w połowie XIII w.n.e. i miał szczęście w większości zachować się w niezmienionej formie, zatem pamiętając o tym i patrząc, jak go zrobiono – prawie jak trójwymiarowe puzzle – zdecydowanie wzrasta podziw dla ówczesnych architektów.

Widzę cię!


Zostałam postawiona w tym miejscu, stąd poza.





Z samej Kamakury zobaczyłam później jeszcze tylko kawałek plaży (jakkolwiek góry są piękne, jednak wolę morze) oraz jedną z ulic handlowych, gdzie znajdował się między innymi sklep Studia Ghibli (gdzie zaopatrzyłam się w podstawki pod pałeczki w kształcie Totoro – kawaii!). Tylko na tyle starczyło nam czasu tego dnia, ale jeśli mi się uda, z chęcią wróciłabym jeszcze do Kamakury. Jeśli kogoś interesuje ta „dawniejsza” Japonia, to Kamakura z pewnością powinna znaleźć się na liście miejsc do odwiedzenia, nie tylko z powodu licznych świątyń czy Daibutsu, które pomagają wczuć się w klimat Japonii sprzed kilkuset lat, ale także dlatego, iż jeden z okresów historii japońskiej jest z nią ściśle związany. Okres Kamakura (鎌倉時代, Kamakura-jidai, 1185-1333) to czas, kiedy Japonią rządzili szoguni, samuraje zaistnieli jako kasta wojowników, Buddyzm kwitł, inwazje Mongołów zostały odparte, a w kraju zapanował system feudalny. Dla osób zafascynowanych tym okresem w historii Japonii czy po prostu dla miłośników samurajów wizyta w Kamakurze wydaje się wręcz obowiązkowa – dla wszystkich innych zachętą powinny być śliczne krajobrazy oraz ogólna atmosfera spokoju (idealna ucieczka od zgiełku Tokio, tylko jakąś godzinę pociągiem).



Żaba przebrana za renifera na samym końcu torów. Logiczne, nie?




Świąteczny Totoro.

Samą Wigilię spędziłam w Hayamie (葉山), gdzie mieszka koleżanka, która mnie gościła, i chociaż atmosfera była daleka od świątecznej (ciepło, słonecznie, zero śniegu), to i tak było magicznie. Czemu? Gdyż przy tak pięknej pogodzie miałam okazję po raz pierwszy w życiu zobaczyć Górę Fuji. I bez dwóch zdań zapiera dech w piersiach, zwłaszcza widziana z Hayamy, która jest znacznie bliżej. Co prawda fotka za dnia wyszła raczej średnio, za to podczas zachodu słońca pozwoliłam sobie na drobne szaleństwo – i kto wie, może wykorzystam niektóre z tych ujęć jako pocztówki?





Przyszli specjalnie, by obejrzeć zachód słońca.





Przy okazji pobytu w Hayamie udało mi się też skosztować najlepszego pączka, jakiego dane mi było zjeść. Chociaż ogólnie pączki w Japonii są średnie, sieci typu Krispy Kreme czy Mister Donut są jeszcze w miarę jadalne i przypominają smakiem pączka, ale poza tymi reszta jest za sucha jak na mój gust. Ale nie ten! Niewielki sklepik jakieś 10 minut spacerem od stacji kolejowej Zushi (逗子) znajduje się sklep z pączkami Misaki, gdzie wybrałam pomarańczowego z białą czekoladą. Powiadam Wam, niebo w gębie! Nie przepadam za białą czekoladą, ale tu było jej w sam raz, by zrównoważyć kwaskowatość pomarańczy. Prawie chciałoby się powiedzieć gourmet-pączek, bo po jego zjedzeniu wcale nie czułam się, jakbym pochłonęła właśnie coś niezdrowego ani dziecinnego – słodka przekąska dla dorosłych!

Chcę więcej!

W same Święta powróciłam do Tokio, gdzie siedziałam, dopóki nie miałam dość i nie poczułam potrzeby chociaż minimalnej odmiany. Wtedy też wsiadłam w pociąg (i po raz pierwszy przeżyłam ścisk niczym w puszcze sardynek – na samo wspomnienie wszystko mnie boli!) i ruszyłam do Yokohamy (横浜). Konkretnie planowałam zobaczyć dość znane China Town (中華街, Chūka-gai), coby odmiana była jeszcze większa. Ogólnie Yokohama, z racji bycia portem, jest o wiele bardziej międzynarodowa niż większość innych miejsc w Japonii i chociaż sama nie miałam okazji się o tym przekonać na własne oczy, Yokohama znana jest z wielu budynków w bardzo europejskim stylu oraz ogólnej atmosfery multikulturalizmu. Mnie wystarczyło samo China Town.
Jeśli ktokolwiek z Was nadal myśli, że kultury japońskie i chińskie są „praktycznie takie same”, to mam nadzieję, że poniższe zdjęcia wraz z wyjaśnieniami uświadomią Wam różnice pomiędzy nimi. Po pierwsze, i chyba najbardziej oczywiste, wizualnie kultura chińska jest bogatsza, czasem zakrawająca wręcz na kicz: więcej złotych zdobień, żywsze kolory, bogate wzory w tle… Porównajcie to sobie chociażby ze zdjęciami świątyń czy tradycyjnych wyrobów japońskich – w Japonii dominuje prostota, zdobienia są subtelniejsze (czy to w kolorach, czy to ilości wzorów) i w większości wszystko jest skromniejsze, mniej „oczojebne”, chciałoby się powiedzieć.
Podobną tendencję można też dostrzec w ludziach. Owszem, Japończycy potrafią być głośni (dziewczyny piszczące „KAWAII!!!” na cały głos, na ten przykład), jednak z reguły są raczej cichym narodem, który stara się nikomu nie narzucać. Tymczasem wędrując po China Town w Yokohamie parokrotnie musiałam się powtarzać, odmawiając wejścia do danej restauracji, a i sprzedawcy krzyczeli jakby odrobinę głośniej.
Jeśli chodzi o samo China Town, to tak naprawdę składa się z miejsc, gdzie można coś zjeść oraz miejsc, gdzie można kupić pamiątki. Przy czym gdzie się tylko dało, pamiątki były z pandą. Długopisy, maskotki, biżuteria, skarpetki, plecaczki – jeśli da się na to jakoś przyczepić pandę, to panda z pewnością się tam znajdzie.









Nie wypada również opuścić China Town, nie zjadłszy lokalnego przysmaku: niku-man (肉まん), czyli ugotowanej na parze buły nadzianej mięsem. Niku-man jest tak silnie związany z tą dzielnicą, że nawet stał się jej maskotką! Są też wersje z innymi nadzieniami, lecz ja spróbowałam tej oryginalnej. Chociaż wpierw ucieszyłam się, że jakie to tanie (Y90 za sztukę), kiedy dostałam swojego niku-mana, to trochę się rozczarowałam jego rozmiarem – mieścił mi się w sam raz w dłoni i był mniej więcej wielkości śliwki. Za to przynajmniej smakował świetnie! Niku-man można zakupić prawie wszędzie, lecz ten smakował mi o wiele bardziej niż ten kupny w konbinim, głównie dlatego że mięso zostało lepiej przyprawione. Zatem polecam, naprawdę warto się skusić!

Pyszny, ale mały.

Maskotki China Town w Yokohamie.
http://item.rakuten.co.jp/rouishingoh/10001628/

W Yokohamie znalazłam też kawałek prywatnego szczęścia. Szukając miejsca na lunch, szlajałam się po jednym z centrów handlowych – po czym zobaczyłam, że mieści się w nim sklep Beard Papa, mojego ukochanego miejsca sprzedającego ptysie (シュークリームパッフ, shū-kuriimu paffu). Ostatnim razem obżerałam się nimi, kiedy tylko mogłam i tęskniłam za tym smakiem, aż bolało. Ponoć dwa oddziały są w Krakowie i jeden w Rzeszowie, chociaż nie ręczę za to, jak smakują w Polsce.


Szczęście nazywa się Beard Papa!

Zaś na dobry koniec postu podzielę się z Wami dwoma ciekawostkami, których nie dałam rady wcisnąć w posty o Tokio.

Czeskie bajki w Japonii? Kto by pomyślał...

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by nazwać kosmetyki proszkiem do pieczenia, ale brawa za odwagę?

I to by było na tyle z mojej świątecznej wycieczki. Uff, nawet dobrze, bo średnio jeden post zajmował mi półtorej godziny – dobrze będzie wrócić do krótszych. ^^

4 comments:

  1. Kiedy czytałam Twój post i oglądałam zdjęcia (przepiękne widoki!), miałam wrażenie, że to chyba deja vu. Ale nie. Przed Tobą m. in. w Kamakurze gościła Julita i zrobiła niemalże identyczne zdjęcia. Dzięki niej i Tobie Japonia staje się światem nieco bliższym. A na Fuji, pomyślałby kto, napatrzyłam się już wystarczająco, ale nie. Zawsze będzie dla mnie piękna, może kiedyś dane będzie zobaczyć ją na własne oczy.

    BAKING POWDER jednak wymiata. ^ ^

  1. Życzę Ci tego, żeby zobaczyć ją na własne oczy, bo to jednak coś niepowtarzalnego, czego żadne zdjęcie nie odda, nawet najlepsze. Najgorzej się do tej Japonii dostać, potem już jakoś idzie.
    I nie powiem, może się kiedyś odważę i wypróbuję Baking Powder na sobie? Do odważnych świat należy! :P

  1. No cóż, jeśli czeka mnie jakaś przyszłość, mniej lub bardziej świetlana, to postaram się do tej cudnej Japonii dostać. I to jeszcze za obecnego żywotu.
    Natomiast nie wiem, ryzyko jest spore - Baking Powder może sprawi, że Twoja twarz zwiększy objętość? :O Duże głowy są bardzo spoko, ale mogą być problemy z utrzymaniem takiej na karku. I wzrasta wówczas prawdopodobieństwo, że się takową zgubi... Chociaż - po dłuższym namyśle - jesteś niesamowicie ogarniętą osóbką, więc pewnie to Ci nie grozi. W takim razie, jeśli już wypróbujesz, daj znać. : )

  1. Jakby mi się powiększyła głowa, to albo bym została żywą lalką Bratz (suaffa i piniondze!), albo bym zaaplikowała Baking Powder na kark i ogólnie resztę ciała, żeby wyrównać proporcje. Tam tam taaaaam, problem rozwiązany! *.*

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets