Tokio - cz. I

czwartek, 2 stycznia 2014

Doszłam do wniosku, że wstawianie postów chronologicznie, w kolejności odwiedzania poszczególnych miejsc, będzie mało praktyczne. Zatem chociaż wyjątkowo pierwszy wpis odpowiada pierwszemu dniu w stolicy, pozostałe dwa będą już trochę pomieszane. Z góry przepraszam, jeśli gdziekolwiek wkradnie się chaos i zapowiadam, że wszystkie trzy posty będą raczej duże (i treścią, i zdjęciami), co może się okazać problemem dla tych o słabszych łączach. Mam jednak nadzieję, że zawartość Wam to wynagrodzi.
Wypadałoby zacząć od samego początku, a więc od momentu wejścia do nocnego autobusu, który zabrał mnie do Tokio. A nie powiem, było to pewnym zaskoczeniem – pozytywnym. Przyzwyczajona do PKS-ów i National Expressa, spodziewałam się czegoś bardzo podobnego. Otóż nie, drodzy państwo! Wpierw kierowca poinformował mnie, gdzie jest moje siedzenie (nie ma możliwości wykupienia siedzenia przy zakupie biletu i nie wiem, w jaki sposób miejsca są przydzielane). Jak się okazało, przy oknie czy też nie, bez różnicy, gdyż wszystkie firany były pozasłaniane i poprzyczepiane, by się nie ruszały – bądź co bądź, to nocny autobus i trzeba sprawić, by pasażerowie mieli odpowiednie warunki do spania. I tu właśnie przyszedł największy szok: na każdym siedzeniu znajdował się kocyk i poduszka, a także każdy otrzymał jednorazowe kapcie (do zatrzymania). Po takim traktowaniu, nawet jeśli światło mogliby zgasić wcześniej niż dopiero po opuszczeniu ostatniej stacji przed samym Tokio, bardzo trudno będzie powrócić do autokarów w Europie…


Kiedy dotaszczyłam się w końcu do stolicy, moim pierwszym prawdziwym zwiedzaniem (poza metrem) była Shibuya (渋谷), znana jako świetne miejsce na zakupy oraz dom jednego z najsłynniejszego z japońskich obrazków: scramble crossing. O szóstej-coś/siódmej rano w niedzielę nawet w Tokio jest mniej ludzi (chociaż powiedzieć „mało” byłoby już lekką przesadą), dzięki czemu w Starbucksie tuż przy samym przejściu załapałam się na miejsce przy oknie. Bezcenne, nawet jeśli wschodzące słońce raziło w oczy, dopóki obsługa nie zsunęła nieco żaluzji.



Przy herbacie i kanapce zaczekałam na koleżankę, u której spędziłam pierwsze trzy dni mojego pobytu, po czym ruszyłyśmy w tan, zaś naszym pierwszym przystankiem było nic innego jak słynne Harajuku (原宿).
Harajuku słynie zarówno w Japonii, jak i na świecie jako stolica wszystkiego co słitaśne, kjutaśne, luvlaśne i inne –aśne, głównie w zakresie mody i akcesoriów, acz nie tylko. Kto obejrzał teledysk Kyary Pamyu Pamyu w poprzednim poście, niech wyobrazi sobie całą taką ulicę, acz z większą ilością różu oraz ludzi, a będzie miał całkiem niezły obraz najsłynniejszej ulicy w Harajuku: Takeshita-dōri (竹下通り). Nie będę ukrywać, na widok tylu słitaśnych, kjutaśnych i luvlaśnych rzeczy, z których większość się jeszcze na dodatek świeci, kochająca kicz srocza część mnie skacze z radości – portfel trochę mniej, bo właśnie w Harajuku wydałam sporą część przeznaczonych na ten wyjazd pieniędzy, ale pomińmy to może milczeniem.

Widok z dołu.

Widok z balkonu Bodyline'a (sklep z odzieżą lolita).

I druga strona widoku z balkonu.


Kjutaśne mordercze misie. 

Cudne grafitti schowane między budynkami.

Co ciekawe, poza głośną i oczojebną stolicą słotu, kjutu i luvle’a Harajuku ma do zaoferowania także kawałek bardziej tradycyjnej Japonii: świątynię Meiji (明治神宮). Chyba już kiedyś mówiłam, że jeśli nie jest się pasjonatem ani żądnym wiedzy o wszystkich szintoistycznych bóstwach, to zobaczywszy w Japonii kilka świątyń, tak naprawdę widziało się je wszystkie. Jednak Meiji-jingu różni się skalą – tak wielkie świątynie widziałam chyba wyłącznie w Kiōtō. Dodatkowo, jako że Meiji-jingu jest popularnym miejscem wśród turystów, trudno tu o spokojną, sprzyjającą refleksji atmosferę, choć jeśli ktoś szuka ucieczki od hałasu na Takeshita-dōri, to ta świątynia z pewnością się nada, a jest dosłownie kilka minut spacerkiem.





Znów trafiłam na parę młodą po szintoistycznej ceremonii.

Posiliwszy się nieco, wsiadłyśmy z koleżanką w metro, kierując się tym razem w stronę Asakusy (浅草). Tu dygresja: jeśli ktokolwiek wybiera się do Tokio, niech pamięta, że w tym mieście się nie siedzi. Praktycznie w ogóle. Wiem tylko o jednym parku w Tokio, Yoyogi, a wybierać się tam specjalnie po to, aby siedzieć, wydaje się trochę, cóż, bez sensu (dla autochtonów Yoyogi stanowi ucieczkę od wszechobecnego betonu i miejsce wielu ciekawych wydarzeń, ale poza tym to zwykły park, więc, o ile mi wiadomo, turyści raczej się tam nie zapędzają). Nie istnieją też takie wynalazki jak po-prostu-ławeczki, by gdzieś przysiąść, nawet na stacjach kolejowych/metra ławeczki są baaardzo rzadko spotykane. Aby gdzieś usiąść i dać nogom odpocząć, trzeba albo mieć szczęście w metrze (co często i tak nie trwa długo), albo zapłacić gdzieś za picie czy jedzenie oraz, przy okazji, przywilej siedzenia – i liczyć na łut szczęścia, że trafi się miejsce siedzące i, w przypadku niepalących, że dookoła nikt nie będzie palił (w Japonii nie ma zakazu palenia w miejscach publicznych i tylko w niektórych restauracjach/fast-foodach obowiązują miejsca/piętra dla palących i niepalących). Jak już ktoś się na to zdecyduje, to niech się tego miejsca trzyma, dopóki go dosłownie nie wyrzucą – co akurat jest łatwe do zrobienia – bo kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja dla nóg, by odpoczęły. Ja od tego chodzenia od rana do wieczora nabawiłam się siniaków na nogach w miejscu, gdzie wpychałam dżinsy w kozaki, a pozwalałam sobie na kilkugodzinne pobyty w kawiarniach czy innych MakRzygach.
Ale! Asakusa. Poza tym iż do niedawna znana była z najtańszych hosteli w mieście (nadal są całkiem tanie, jak sprawdzałam), najbardziej znana jest z buddyjskiej Sensō-ji (浅草寺). Oraz tego, że prowadząca do niej ulica dosłownie zrobiona jest ze straganów, gdzie można kupić a to lekko kiczowate, acz stereotypowe japońskie pamiątki, a to coś do zjedzenia, a to coś mniej kiczowatego, ale nadal japońskie rzeczy… W sumie, taki mały jarmark prowadzący do świątyni. Znowu, z racji tłumów Sensō-ji jest mało świątynną świątynią, acz na pewno robi wrażenie, moim zdaniem chyba nawet większe od Meiji-jingu, acz to już subiektywna opinia.
Podobno Asakusa znana jest także z bycia dzielnicą gejsz w Tokio i ponoć nadal jest trochę pracujących gejsz, lecz wydaje mi się, że w takim tłumie tym trudniej byłoby je spotkać, to raz. Dwa jest takie, że… cóż, jeśli kogoś naprawdę interesują gejsze, to moim zdaniem powinien ich szukać w Kiōtō czy jakimś innym mieście oszczędzonym od ataków w czasie wojny i które słynie z tradycyjnej kultury japońskiej, nie tej współczesnej (khy, Kanazawa, khy).





Zdjęcie dla skali.

Wspięcie się i dotknięcie tego sandała ponoć przynosi szczęście. 

Na dobry koniec zwiedzania, zanim ruszyłyśmy do domu, poszłyśmy obejrzeć panoramię Tokio nocą. Owszem, można ją oglądać za dnia, ale bądźmy szczerze, trzeba być fanem betonu, by chcieć oglądać stolicę za dnia, chociaż być może in wyżej, tym ładniejsza… Tak czy inaczej, nocą z pewnością robi wrażenie i pomimo iż panoramę można obejrzeć z kilku różnych miejsc, my udałyśmy się do budynku Rady Miasta, Tokio-to Chōsha (東京都庁舎), głównie dlatego że wejście na szczyt jest darmowe, podczas gdy większość innych miejsc kasuje jakieś bandyckie pieniądze.
Chociaż w kilku miejscach w Tokio można poczuć się malutkim i nieważnym, nic tak nie uświadamia niemalże bezkresu stolicy jak zobaczenie jej nocnej panoramy. Już dwa lata temu miałam okazję doświadczyć czegoś podobnego, lecz wtedy miałam świadomość, że patrzę na kilka miast – w tym wypadku wszystkie światła aż po sam horyzont należą do jednego tylko Tokio. I człowiek wie, że gdzieś tam, hen daleko, gdzie nie widać już świateł, znajdują się góry zbyt wysokie, by na nich mieszkać – a może po prostu jest już za daleko, żeby te światła zobaczyć. Żałuję, że nie posiadam lepszego aparatu, jednak udało mi się strzelić kilka fotek, gdzie nieco wyraźniej widać kawałki tego ogromu. (Te okrągłe odbłyski to w rzeczywistości odbicie aparatu w szybie).






I tym miłym akcentem kończę opowieść o pierwszym dniu. Trzeba przyznać, że był intensywny (obie wróciłyśmy padnięte, a ja nadal się sobie dziwię, że tyle przebyłam i zobaczyłam na ledwie kilku godzinach snu w autokarze), ale też tak typowo… tokijski. Jak na pierwszy pobyt w stolicy Japonii, pierwszy dzień zdecydowanie spełnił wszystkie możliwe wymagania, jakie mogłabym mieć. 

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets