Doszłam
do wniosku, że wstawianie postów chronologicznie, w kolejności odwiedzania
poszczególnych miejsc, będzie mało praktyczne. Zatem chociaż wyjątkowo pierwszy
wpis odpowiada pierwszemu dniu w stolicy, pozostałe dwa będą już trochę
pomieszane. Z góry przepraszam, jeśli gdziekolwiek wkradnie się chaos i
zapowiadam, że wszystkie trzy posty będą raczej duże (i treścią, i zdjęciami),
co może się okazać problemem dla tych o słabszych łączach. Mam jednak nadzieję,
że zawartość Wam to wynagrodzi.
Wypadałoby
zacząć od samego początku, a więc od momentu wejścia do nocnego autobusu, który
zabrał mnie do Tokio. A nie powiem, było to pewnym zaskoczeniem – pozytywnym.
Przyzwyczajona do PKS-ów i National Expressa, spodziewałam się czegoś bardzo
podobnego. Otóż nie, drodzy państwo! Wpierw kierowca poinformował mnie, gdzie
jest moje siedzenie (nie ma możliwości wykupienia siedzenia przy zakupie biletu
i nie wiem, w jaki sposób miejsca są przydzielane). Jak się okazało, przy oknie
czy też nie, bez różnicy, gdyż wszystkie firany były pozasłaniane i
poprzyczepiane, by się nie ruszały – bądź co bądź, to nocny autobus i trzeba
sprawić, by pasażerowie mieli odpowiednie warunki do spania. I tu właśnie
przyszedł największy szok: na każdym siedzeniu znajdował się kocyk i poduszka,
a także każdy otrzymał jednorazowe kapcie (do zatrzymania). Po takim
traktowaniu, nawet jeśli światło mogliby zgasić wcześniej niż dopiero po
opuszczeniu ostatniej stacji przed samym Tokio, bardzo trudno będzie powrócić
do autokarów w Europie…
Kiedy
dotaszczyłam się w końcu do stolicy, moim pierwszym prawdziwym zwiedzaniem
(poza metrem) była Shibuya (渋谷),
znana jako świetne miejsce na zakupy oraz dom jednego z najsłynniejszego z
japońskich obrazków: scramble crossing. O szóstej-coś/siódmej rano w niedzielę
nawet w Tokio jest mniej ludzi (chociaż powiedzieć „mało” byłoby już lekką
przesadą), dzięki czemu w Starbucksie tuż przy samym przejściu załapałam się na
miejsce przy oknie. Bezcenne, nawet jeśli wschodzące słońce raziło w oczy,
dopóki obsługa nie zsunęła nieco żaluzji.
Przy
herbacie i kanapce zaczekałam na koleżankę, u której spędziłam pierwsze trzy
dni mojego pobytu, po czym ruszyłyśmy w tan, zaś naszym pierwszym przystankiem
było nic innego jak słynne Harajuku (原宿).
Harajuku
słynie zarówno w Japonii, jak i na świecie jako stolica wszystkiego co
słitaśne, kjutaśne, luvlaśne i inne –aśne, głównie w zakresie mody i
akcesoriów, acz nie tylko. Kto obejrzał teledysk
Kyary Pamyu Pamyu w poprzednim poście, niech wyobrazi sobie całą taką
ulicę, acz z większą ilością różu oraz ludzi, a będzie miał całkiem niezły
obraz najsłynniejszej ulicy w Harajuku: Takeshita-dōri (竹下通り). Nie będę ukrywać, na widok tylu słitaśnych, kjutaśnych
i luvlaśnych rzeczy, z których większość się jeszcze na dodatek świeci, kochająca
kicz srocza część mnie skacze z radości – portfel trochę mniej, bo właśnie w
Harajuku wydałam sporą część przeznaczonych na ten wyjazd pieniędzy, ale
pomińmy to może milczeniem.
Widok z dołu. |
Widok z balkonu Bodyline'a (sklep z odzieżą lolita). |
I druga strona widoku z balkonu. |
Kjutaśne mordercze misie. |
Cudne grafitti schowane między budynkami. |
Co
ciekawe, poza głośną i oczojebną stolicą słotu, kjutu i luvle’a Harajuku ma do
zaoferowania także kawałek bardziej tradycyjnej Japonii: świątynię Meiji (明治神宮). Chyba już kiedyś mówiłam, że jeśli nie jest się
pasjonatem ani żądnym wiedzy o wszystkich szintoistycznych bóstwach, to
zobaczywszy w Japonii kilka świątyń, tak naprawdę widziało się je wszystkie.
Jednak Meiji-jingu różni się skalą – tak wielkie świątynie widziałam chyba
wyłącznie w Kiōtō. Dodatkowo, jako że Meiji-jingu jest popularnym miejscem wśród
turystów, trudno tu o spokojną, sprzyjającą refleksji atmosferę, choć jeśli
ktoś szuka ucieczki od hałasu na Takeshita-dōri, to ta świątynia z pewnością
się nada, a jest dosłownie kilka minut spacerkiem.
Znów trafiłam na parę młodą po szintoistycznej ceremonii. |
Posiliwszy
się nieco, wsiadłyśmy z koleżanką w metro, kierując się tym razem w stronę
Asakusy (浅草). Tu dygresja: jeśli ktokolwiek wybiera się do Tokio,
niech pamięta, że w tym mieście się nie siedzi. Praktycznie w ogóle. Wiem tylko
o jednym parku w Tokio, Yoyogi, a wybierać się tam specjalnie po to, aby
siedzieć, wydaje się trochę, cóż, bez sensu (dla autochtonów Yoyogi stanowi
ucieczkę od wszechobecnego betonu i miejsce wielu ciekawych wydarzeń, ale poza
tym to zwykły park, więc, o ile mi wiadomo, turyści raczej się tam nie
zapędzają). Nie istnieją też takie wynalazki jak po-prostu-ławeczki, by gdzieś
przysiąść, nawet na stacjach kolejowych/metra ławeczki są baaardzo rzadko
spotykane. Aby gdzieś usiąść i dać nogom odpocząć, trzeba albo mieć szczęście w
metrze (co często i tak nie trwa długo), albo zapłacić gdzieś za picie czy
jedzenie oraz, przy okazji, przywilej siedzenia – i liczyć na łut szczęścia, że
trafi się miejsce siedzące i, w przypadku niepalących, że dookoła nikt nie
będzie palił (w Japonii nie ma zakazu palenia w miejscach publicznych i tylko w
niektórych restauracjach/fast-foodach obowiązują miejsca/piętra dla palących i
niepalących). Jak już ktoś się na to zdecyduje, to niech się tego miejsca
trzyma, dopóki go dosłownie nie wyrzucą – co akurat jest łatwe do zrobienia –
bo kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja dla nóg, by odpoczęły. Ja od tego
chodzenia od rana do wieczora nabawiłam się siniaków na nogach w miejscu, gdzie
wpychałam dżinsy w kozaki, a pozwalałam sobie na kilkugodzinne pobyty w
kawiarniach czy innych MakRzygach.
Ale!
Asakusa. Poza tym iż do niedawna znana była z najtańszych hosteli w mieście
(nadal są całkiem tanie, jak sprawdzałam), najbardziej znana jest z buddyjskiej
Sensō-ji (浅草寺). Oraz tego, że prowadząca do niej ulica dosłownie
zrobiona jest ze straganów, gdzie można kupić a to lekko kiczowate, acz
stereotypowe japońskie pamiątki, a to coś do zjedzenia, a to coś mniej
kiczowatego, ale nadal japońskie rzeczy… W sumie, taki mały jarmark prowadzący
do świątyni. Znowu, z racji tłumów Sensō-ji jest mało świątynną świątynią, acz
na pewno robi wrażenie, moim zdaniem chyba nawet większe od Meiji-jingu, acz to
już subiektywna opinia.
Podobno
Asakusa znana jest także z bycia dzielnicą gejsz w Tokio i ponoć nadal jest trochę
pracujących gejsz, lecz wydaje mi się, że w takim tłumie tym trudniej byłoby je
spotkać, to raz. Dwa jest takie, że… cóż, jeśli kogoś naprawdę interesują
gejsze, to moim zdaniem powinien ich szukać w Kiōtō czy jakimś innym mieście
oszczędzonym od ataków w czasie wojny i które słynie z tradycyjnej kultury
japońskiej, nie tej współczesnej (khy, Kanazawa, khy).
Zdjęcie dla skali. |
Wspięcie się i dotknięcie tego sandała ponoć przynosi szczęście. |
Na
dobry koniec zwiedzania, zanim ruszyłyśmy do domu, poszłyśmy obejrzeć panoramię
Tokio nocą. Owszem, można ją oglądać za dnia, ale bądźmy szczerze, trzeba być
fanem betonu, by chcieć oglądać stolicę za dnia, chociaż być może in wyżej, tym
ładniejsza… Tak czy inaczej, nocą z pewnością robi wrażenie i pomimo iż
panoramę można obejrzeć z kilku różnych miejsc, my udałyśmy się do budynku Rady
Miasta, Tokio-to Chōsha (東京都庁舎), głównie dlatego że wejście na szczyt jest darmowe,
podczas gdy większość innych miejsc kasuje jakieś bandyckie pieniądze.
Chociaż
w kilku miejscach w Tokio można poczuć się malutkim i nieważnym, nic tak nie
uświadamia niemalże bezkresu stolicy jak zobaczenie jej nocnej panoramy. Już
dwa lata temu miałam okazję doświadczyć czegoś podobnego, lecz wtedy miałam
świadomość, że patrzę na kilka miast – w tym wypadku wszystkie światła aż po
sam horyzont należą do jednego tylko Tokio. I człowiek wie, że gdzieś tam, hen
daleko, gdzie nie widać już świateł, znajdują się góry zbyt wysokie, by na nich
mieszkać – a może po prostu jest już za daleko, żeby te światła zobaczyć.
Żałuję, że nie posiadam lepszego aparatu, jednak udało mi się strzelić kilka
fotek, gdzie nieco wyraźniej widać kawałki tego ogromu. (Te okrągłe odbłyski to w rzeczywistości odbicie aparatu w szybie).
I
tym miłym akcentem kończę opowieść o pierwszym dniu. Trzeba przyznać, że był
intensywny (obie wróciłyśmy padnięte, a ja nadal się sobie dziwię, że tyle
przebyłam i zobaczyłam na ledwie kilku godzinach snu w autokarze), ale też tak
typowo… tokijski. Jak na pierwszy pobyt w stolicy Japonii, pierwszy dzień
zdecydowanie spełnił wszystkie możliwe wymagania, jakie mogłabym mieć.
0 comments:
Prześlij komentarz