Hiroszima i Miyajima

wtorek, 12 sierpnia 2014


Przygoda zaczęła się od skwaru. Wsiadać do autokaru do Osaki o 23:00, kiedy jeszcze jest gorąco, a wysiąść w Osace o 6:30 rano, kiedy już jest gorąco – a wsiadając do autokaru do Hiroszimy (広島) o 7:20 jest już goręcej…! Tak, to jest przeżycie. Na szczęście autokar był klimatyzowany – plus parę innych bajerów.



Takie luksusy to do tej pory miałam tylko w samolotach do i z Japonii!




Jako że na miejscu znalazłam się idealnie w porze lunchu, w pierwszej kolejności poszłam zjeść tzw. Hiroszima-yaki (広島焼き) czy też okonomiyaki po hiroszimsku (広島風お好み焼き). Okonomiyaki dosłownie znaczy “znażysz, co lubisz” i jest to coś w rodzaju grubego naleśnika z kapustą, warzywami i mięsem lub owocami morza – czy też z czymkolwiek człowiek chce – polane specjalnym sosem okonomiyaki. I tak się jakoś stało, że Osaka i Hiroszima mają własne wersje tego dania, trochę przy tym ze sobą konkurując o to, które jest lepsze. Różnice między obydwoma rodzajami są proste: w Osace smaży się cały naleśnik naraz, po wymieszaniu wszystkich składników, podczas gdy w Hiroszimie okonomiyaki smaży się warstwami. Ponadto Hiroszima-yaki często dodaje do tego miksu także makaron, co w Osace nie występuje.

Na lunch na Hiroszima-yaki udałam się do miejsca, które poleciła mi i koleżanka, i przewodnik: jedno z centrum handlowych tuż przy stacji kolejowej ma całe piętro, gdzie znajdują się wyłącznie stoiska serwujące Hiroszima-yaki za rozsądne pieniądze. Jako żem laik, to zamówiłam w pierwszym z brzegu – i na pewno się nie zawiodłam! Tu należy nadmienić, że lubię okonomiyaki w ogóle, to jedno z nielicznych dań z kuchni japońskiej, które naprawdę mi smakuje i na które miewam ochoty. Do tej pory byłam zagorzałym fanem okonomiyaki w wersji z Osaki (lokalny patriotyzm sprzed trzech lat), ale po spróbowaniu Hiroszima-yaki… oj, trochę zmiękłam, chociaż chyba nadal wolę wersję z Osaki. Jednak w smaku nie różnią się zanadto (głównie z powodu sosu, który wszędzie smakuje tak samo i ma naprawdę wyrazisty smak), więc chyba wybór sprowadza się do tego, czy człowiek chce wersję z makaronem czy bez. Ale obżarłam się nielicho, jeszcze mi zostało, tak że na wieczór miałam kolację!





Om nom nom!


Po zaopatrzeniu się w ulotki i dzienny bilet tramwajowy, a potem po zameldowaniu się w hotelu, ruszyłam zwiedzać. Na pierwszy ogień poszedł Park Pokoju, stworzony ku pamięci ofiar bomby atomowej. Nie bójmy się tego powiedzieć, na sam dźwięk słowa „Hiroszima” wszyscy od razu myślą o bombie, później postaram się pokazać, że miasto ma do zaoferowania znacznie więcej, jednak na razie trzeba się zmierzyć z nieprzyjemną historią. Osobiście jestem zdania, że każdy powinien się tam udać, zadumać chwilę nad koszmarem z 6 sierpnia 1945, godziny 8:15 rano. Dla tych, którym trudno to sobie wyobrazić (a jest trudno, nawet bardzo), proponuję poniższy filmik, jednak UWAGA! Filmik okrutnie obrazowo pokazuje, co się stało w chwili wybuchu i zdecydowanie nie jest dla osób o słabych nerwach.



 
"Barefoot Gen", scena, o którą mi chodzi, zaczyna się od 1:58


Chyba samym faktem, że podróżuję sama, przyciągam wszelkiego rodzaju przygody oraz ludzi, jednak w tym wypadku zdecydowanie wyszło to na dobre. Bardzo krótko po wejściu do parku zatrzymałam się przed plakatem informującym o historii bomby, kiedy podszedł do mnie jakiś chłopak i zagadał, tłumacząc to, o czym właśnie czytałam. Co się okazało: chłopak, Masaaki, jest przewodnikiem z pewnej grupy wolontariuszy, którzy oprowadzają turystów po parku i okolicach, opowiadając o historii bomby atomowej w Hiroszimie. Więc kiedy zaoferował, że mnie oprowadzi, to się zgodziłam. Szczerze? Pomijając już fakt, że dzięki niemu dowiedziałam się rzeczy, których pewnie nigdy bym nie poznała, gdybym zwiedzała sama, a które opiszę ciut dokładniej przy zdjęciach, to niejednokrotnie sama obecność kogoś obok, nawet tak przelotnego znajomego jak Masaaki, była… hm, może nie tyle kojąca, bo to trochę za duże słowo, ale z pewnością podtrzymująca na duchu.

Ponadto naprawdę dziwnie chodziło się po parku, kiedy z nieba lał się żar, a jednocześnie mając świadomość, że stałam w odległości ledwie metrów od epicentrum oraz że w dniu wybuchu musiało być równie upalnie, pewnie też świeciło słońce i wszystko było tak samo normalne, jak w teraźniejszości. To wrażenie zrozumieją wszyscy, którzy byli w obozie zagłady w Oświęcimiu i też trafili na aż ironicznie piękną pogodę – a przynajmniej nie jestem w stanie porównać tego z czymkolwiek innym.

UWAGA!
Niektóre zdjęcia (a w szczególności jedno) są dość drastycznie obrazowe.



Słynna Kopuła Bomby Atomowej (原爆ドーム). Jest to jeden z ostatnich budynków, który się ostał w nienaruszonym stanie od czasu wybuchu.

Inny ocalały budynek (którego zdjęcia nie mam) służy teraz za biuro informacji turystycznej, chociaż w dniu wybuchu był sklepem z kimono. Słynie również z tego, że jedna jedyna osoba, która w chwili wybuchu znajdowała się w piwnicy owego budynku, przeżyła - gdyby nie Masaaki, nie tylko bym tego nie wiedziała, ale także nie wiedziałabym, że po powiadomieniu pracownika w biurze informacji turystycznej można do owej piwnicy zejść.

Stalowe pręty wygięte na wskutek wybuchu.


Jeden z modeli w Muzeum Bomby Atomowej. (Wstęp marne Y50, czyli ok. 1.50zł, nie macie wymówki!)

Stalowe drzwi wygięte siłą wybuchu.

Figurki Buddy w różnych stopniach zniszczenia.

6 sierpnia 1945, godzina 8:15.

Czarny deszcz na ścianie, który spadł niedługo po wybuchu bomby atomowej. W ramach ciekawostki, "Czarny deszcz" to także tytuł opartej na faktach powieści Ibuse Matsuji.

Wiele ze zdjęć w muzeum były równie wstrząsające co ten model.

Trzy symbole Parku Pokoju (od najdalszego): Kopuła, Ogień Pokoju oraz Grobowiec. Na kamieniu pod grobowcem wyryto wiersz proszący o wieczny odpoczynek ofiarom bomby oraz apelujący o pokój na świecie.


Children's Peace Monument, posąg ku pamięci dzieci, które straciły życie w wyniku momby atomowej. Gabloty za pomnikiem zawierają sznury papierowych żurawi, nadesłanych przez ludzi z całego świata.

W Japonii wierzy się, iż temu, kto stworzy tysiąc papierowych żurawi, objawi się żuraw i spełni jedno jego życzenie. Kiedy Sadako Sasaki, dziewczynka, która przeżyła bombę, zapadła na wywołaną promieniowaniem białaczkę, będąc w szpitalu tworzyła żurawie w nadziei, że odzyska zdrowie.

Niestety, Sadako zmarła w wieku 12 lat. Ponieważ jest kilka wersji jej historii, nie wiadomo, czy zdążyła stworzyć tysiąc. Jednak do dziś ona i jej żurawie są jednym z symboli wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie.





Żeby odpocząć psychicznie – bo nie bójmy się tego powiedzieć: po wizycie w parku i muzeum zwyczajnie trzeba – udałam się do Zamku Hiroszima (広島城). Prawdę mówiąc, nie liczyłam nawet, że go zobaczę, wiedziałam, że godziny zwiedzania już minęły, ale okazało się, że to dotyczy tylko wstępu do samego budynku, podczas gdy bramy do parku wciąż były otwarte. Stąd wrażenia mam dwa.

Po pierwsze: zamek oglądany spoza parku wydaje się o wiele większy niż jest w rzeczywistości. Fakt, z zamku tak naprawdę odbudowano tylko jedną wieżę, ale kiedy widzi się mur na górce, a znad muru od razu wystaje wieża, to łatwo pomyśleć „Jaka ta wieża wysoka!” – podczas gdy stojąc tuż pod nią, a zwłaszcza jeśli widziało się już kilka innych zamków w Japonii, nagle staje się malutki. Ostatecznie do środka nie weszłam, ale prawdę mówiąc, widok z zewnątrz w zupełności mi wystarczy.

Po drugie: teraz trochę lepiej rozumiem, dlaczego Hiroszima była celem nuklearnego ataku. Na terenie parku znajdują się ruiny Kwatery Głównej Wojsk Cesarskich, zaś tuż pod zamkiem znajduje się Gokoku-jinja (護国神社), która to nazwa znaczy „Świątynia Ochrony Kraju”. Co prawda to nie jedyna Gokoku-jinja, jest ich w całym kraju sporo (widziałam jedną w Nagoyi i ponoć jest jedna w Kanazale), nie ma wokół nich aż takiego szumu jak wokół Yasukuni-jinja (靖国神社) w Tokio, tuż przy Pałacu Cesarskim, która notorycznie pojawia się w wiadomościach (w skrócie: na terenie świątynie pochowani są między innymi zbrodniarze wojenni, ale pomimo międzynarodowych protestów i presji, prawie każdy premier Japonii udaje się oficjaną na wizytę do tej świątyni). Ale wracając do klu: Hiroszima była pewnego rodzaju prawicowym centrum w okresie przedwojennym i to zaskakująco dobrze widać w zamkowym parku.




Zamek Hiroszima i Gokoku-jinja.

Gokoku-jinja.



Ruiny Kwatery Głównej Wojsk Cesarskich.


Jeśli cały zamek mieści się na jednym zdjęciu bez specjalnej gimnastyki, to wiadomo, że nie należy do wielkich.



Jest też inna opcja psychicznego wypoczynku po Parku Pokoju, a jest nim ogród Shukkei (縮景園). Tu naginam trochę chronologię, gdyż po wizycie w Parku Pokoju ogród Shukkei był już zamknięty, więc poszłam tam następnego dnia pod wieczór, ale i bez tego łatwo stwierdzić, jakie to odprężające miejsce. Ogród powstał w 1620 roku, pierwotnie był wyłącznie na użytem daimyo (feudalnego lorda) Hiroszimy. Tuż przed wojną został oddany pod nadzór prefekturze Hiroszima i chociaż bomba atomowa go zniszczyła, już w 1951 otworzono go ponownie, w trakcie rekonstrukcji. Sama nazwa ogrodu, która znaczy „ogród zmniejszonych widoków”, sugeruje, co tam zastaniemy. Shukkei-en jest małym ogrodem, w porównaniu z Kenroku-en w Kanazale wręcz maciupki, ale znajdujące się tam zmniejszone wersje ogrodów, staw, mostki i wiele innych są tak liczne, że wydawać się może, jakby ogród nie miał końca. Naprawdę, jeśli ktoś lubi dokładnie zwiedzać takie miejsca, mógłby tam spacerować godzinami i nadal mieć wrażenie, że coś na pewno ominął. Prawdę mówiąc, gdyby nie to, że za wstęp trzeba zapłacić (jak na Japonię stosunkowo niewiele, bo Y260, czyli ok. 8zł), to mieszkając w Hiroszimie, chodziłabym tam jak najczęściej, naprawdę prześliczne miejsce, idealne do zebrania myśli albo do tworzenia, albo do odreagowywania stresów, albo po prostu do pobycia przez moment w spokoju, z dala od miejskiego zgiełku (no, w większości, z jednego końca ogrodu doskonale słychać pociągi zmierzające do i ze stacji kolejowej).






Most Tęczy.













O, witam, Panie Krabie!




Chociaż technicznie mamy do czynienia z osobną wyspą, podchodzi pod jurysdykcję prefektury Hiroszima, więc o wyspie Miyajima (宮島) wypada wspomnieć w tym samym momencie. Jeśli nazwa jest Wam nieznana, to zdjęcie „pływającej” bramy toori oraz świątyni Itsukushima (厳島神社) z pewnością wydadzą Wam się choć trochę znajome – właśnie z nich słynie Miyajima. I z paru innych świątyń, jeśli kogoś to interesuje, to można tam spędzić cały dzień, wałęsając się od świątyni do świątyni i podziwiając widoki. A także z dzikich, ale przyzwyczajonych do ludzi jelonków, które sobie beztrosko po wyspie chadzają, gnębiąc turystów, aby je dokarmiali. Dziady chciały mi ukraść moje momiji manju (もみじ万寿), ciastko nadziewane słodką pasta (tradycyjne ze słodkiej fasoli adzuki, ale pełno jest innych smaków do wyboru), które są na Miyajimie lokalnym przysmakiem. I chociaż słońce świeciło poprzedniego dnia w Parku Pokoju, to dopiero na Miyajimie, pomimo kremu z filtrem SPF 50 (japoński standard) dorobiłam się pierwszej opalenizny w szorty i grzywkę.



Czas wsiadać na prom!

Brama widziana z promu.





Świątynia Itsukushima.


A co tam, co będę udawać, że nie jestem turystką, jak jestem?

Światowe dziedzictwo kulturowe UNESCO.







Nie dziwię się panu, skwar taki, że usiąść na moment w cieniu, i to jeszcze mając takie widoki, to wszystko, czego potrzeba do szczęścia.




Buddyjska świątynia Daisho-in (大聖院), znajduąca się zaraz przy wyjściu ze świątyni Itsukushima.





Pięciopiętrowa Pagoda.


Nie żeby ktoś się tym zakazem przejmował.


Momiji manju z nadzieniem o smaku sosu angielskiego.

Było pycha! I udało mi się to manju ocalić przed jelonkami!


Coś w ramach podsumowania? Hiroszima zdecydowanie spełniła moje oczekiwania. Było mi szczerze smutno, kiedy nadszedł czas ruszyć dalej, z wielką chęcią zwiedziłabym to miasto dokładniej, może nawet chwilkę pomieszkała, by móc posmakować lokalnego codziennego życia, a nie tylko pooglądać atrakcje turystyczne. Hiroszima ma klimat, zadziwiająco spokojny, biorąc pod uwagę stereotyp Hiroszimy jako miasta twardzieli i jednego z ośrodków Yakuzy, japońskiej mafii. Może to wina miejsc, w które zawędrowałam, może to upał wszystkich rozleniwiał, ale odniosłam wrażenie, że Hiroszima naprawdę wzięła sobie do serca etykietkę Miasta Pokoju. Jednocześnie, pomimo tego spokoju, wystarczy poczekać, aż się ściemni, a już można żyć pełną parą w jakimś klubie czy izakayi, zgaduję, że to jedno z tych miejsc, które nigdy nie śpi. Naprawdę, naprawdę, jeśli komukolwiek z Was kiedykolwiek nadarzy się okazja, to wręcz nalegam! Myślę, że się nie zawiedziecie.













0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets