Przygoda zaczęła się od skwaru. Wsiadać do autokaru do
Osaki o 23:00, kiedy jeszcze jest
gorąco, a wysiąść w Osace o 6:30 rano, kiedy już jest gorąco – a wsiadając do autokaru do Hiroszimy (広島) o 7:20 jest już goręcej…! Tak, to jest
przeżycie. Na szczęście autokar był klimatyzowany – plus parę innych bajerów.
Takie luksusy to do tej pory miałam tylko w samolotach do i z Japonii!
Jako że na miejscu znalazłam się idealnie w porze lunchu,
w pierwszej kolejności poszłam zjeść tzw. Hiroszima-yaki (広島焼き) czy też okonomiyaki
po hiroszimsku (広島風お好み焼き). Okonomiyaki dosłownie znaczy “znażysz, co lubisz” i
jest to coś w rodzaju grubego naleśnika z kapustą, warzywami i mięsem lub
owocami morza – czy też z czymkolwiek człowiek chce – polane specjalnym sosem
okonomiyaki. I tak się jakoś stało, że Osaka i Hiroszima mają własne wersje
tego dania, trochę przy tym ze sobą konkurując o to, które jest lepsze. Różnice
między obydwoma rodzajami są proste: w Osace smaży się cały naleśnik naraz, po
wymieszaniu wszystkich składników, podczas gdy w Hiroszimie okonomiyaki smaży
się warstwami. Ponadto Hiroszima-yaki często dodaje do tego miksu także
makaron, co w Osace nie występuje.
Na lunch na Hiroszima-yaki udałam się do miejsca, które
poleciła mi i koleżanka, i przewodnik: jedno z centrum handlowych tuż przy
stacji kolejowej ma całe piętro, gdzie znajdują się wyłącznie stoiska serwujące
Hiroszima-yaki za rozsądne pieniądze. Jako żem laik, to zamówiłam w pierwszym z
brzegu – i na pewno się nie zawiodłam! Tu należy nadmienić, że lubię
okonomiyaki w ogóle, to jedno z nielicznych dań z kuchni japońskiej, które
naprawdę mi smakuje i na które miewam ochoty. Do tej pory byłam zagorzałym
fanem okonomiyaki w wersji z Osaki (lokalny patriotyzm sprzed trzech lat), ale
po spróbowaniu Hiroszima-yaki… oj, trochę zmiękłam, chociaż chyba nadal wolę
wersję z Osaki. Jednak w smaku nie różnią się zanadto (głównie z powodu sosu,
który wszędzie smakuje tak samo i ma naprawdę wyrazisty smak), więc chyba wybór
sprowadza się do tego, czy człowiek chce wersję z makaronem czy bez. Ale
obżarłam się nielicho, jeszcze mi zostało, tak że na wieczór miałam kolację!
Om nom nom!
Po zaopatrzeniu się w ulotki i dzienny bilet tramwajowy,
a potem po zameldowaniu się w hotelu, ruszyłam zwiedzać. Na pierwszy ogień
poszedł Park Pokoju, stworzony ku pamięci ofiar bomby atomowej. Nie bójmy się
tego powiedzieć, na sam dźwięk słowa „Hiroszima” wszyscy od razu myślą o
bombie, później postaram się pokazać, że miasto ma do zaoferowania znacznie
więcej, jednak na razie trzeba się zmierzyć z nieprzyjemną historią. Osobiście
jestem zdania, że każdy powinien się tam udać, zadumać chwilę nad koszmarem z 6
sierpnia 1945, godziny 8:15 rano. Dla tych, którym trudno to sobie wyobrazić (a
jest trudno, nawet bardzo), proponuję poniższy filmik, jednak UWAGA! Filmik okrutnie obrazowo pokazuje,
co się stało w chwili wybuchu i zdecydowanie
nie jest dla osób o słabych nerwach.
"Barefoot Gen", scena, o którą mi chodzi, zaczyna się od 1:58
Chyba samym faktem, że podróżuję sama, przyciągam wszelkiego
rodzaju przygody oraz ludzi, jednak w tym wypadku zdecydowanie wyszło to na
dobre. Bardzo krótko po wejściu do parku zatrzymałam się przed plakatem
informującym o historii bomby, kiedy podszedł do mnie jakiś chłopak i zagadał,
tłumacząc to, o czym właśnie czytałam. Co się okazało: chłopak, Masaaki, jest
przewodnikiem z pewnej grupy wolontariuszy, którzy oprowadzają turystów po
parku i okolicach, opowiadając o historii bomby atomowej w Hiroszimie. Więc
kiedy zaoferował, że mnie oprowadzi, to się zgodziłam. Szczerze? Pomijając już
fakt, że dzięki niemu dowiedziałam się rzeczy, których pewnie nigdy bym nie
poznała, gdybym zwiedzała sama, a które opiszę ciut dokładniej przy zdjęciach,
to niejednokrotnie sama obecność kogoś obok, nawet tak przelotnego znajomego
jak Masaaki, była… hm, może nie tyle kojąca, bo to trochę za duże słowo, ale z
pewnością podtrzymująca na duchu.
Ponadto naprawdę dziwnie chodziło się po parku, kiedy z
nieba lał się żar, a jednocześnie mając świadomość, że stałam w odległości
ledwie metrów od epicentrum oraz że w dniu wybuchu musiało być równie upalnie,
pewnie też świeciło słońce i wszystko było tak samo normalne, jak w
teraźniejszości. To wrażenie zrozumieją wszyscy, którzy byli w obozie zagłady w
Oświęcimiu i też trafili na aż ironicznie piękną pogodę – a przynajmniej nie
jestem w stanie porównać tego z czymkolwiek innym.
UWAGA!
Niektóre zdjęcia (a w szczególności jedno) są dość drastycznie obrazowe.
Słynna Kopuła Bomby Atomowej (原爆ドーム). Jest to jeden z ostatnich budynków, który się ostał w nienaruszonym stanie od czasu wybuchu.
Inny ocalały budynek (którego zdjęcia nie mam) służy teraz za biuro informacji turystycznej, chociaż w dniu wybuchu był sklepem z kimono. Słynie również z tego, że jedna jedyna osoba, która w chwili wybuchu znajdowała się w piwnicy owego budynku, przeżyła - gdyby nie Masaaki, nie tylko bym tego nie wiedziała, ale także nie wiedziałabym, że po powiadomieniu pracownika w biurze informacji turystycznej można do owej piwnicy zejść.
Stalowe pręty wygięte na wskutek wybuchu.
Jeden z modeli w Muzeum Bomby Atomowej. (Wstęp marne Y50, czyli ok. 1.50zł, nie macie wymówki!)
Stalowe drzwi wygięte siłą wybuchu.
Figurki Buddy w różnych stopniach zniszczenia.
6 sierpnia 1945, godzina 8:15.
Czarny deszcz na ścianie, który spadł niedługo po wybuchu bomby atomowej. W ramach ciekawostki, "Czarny deszcz" to także tytuł opartej na faktach powieści Ibuse Matsuji.
Wiele ze zdjęć w muzeum były równie wstrząsające co ten model.
Trzy symbole Parku Pokoju (od najdalszego): Kopuła, Ogień Pokoju oraz Grobowiec. Na kamieniu pod grobowcem wyryto wiersz proszący o wieczny odpoczynek ofiarom bomby oraz apelujący o pokój na świecie.
Children's Peace Monument, posąg ku pamięci dzieci, które straciły życie w wyniku momby atomowej. Gabloty za pomnikiem zawierają sznury papierowych żurawi, nadesłanych przez ludzi z całego świata.
W Japonii wierzy się, iż temu, kto stworzy tysiąc papierowych żurawi, objawi się żuraw i spełni jedno jego życzenie. Kiedy Sadako Sasaki, dziewczynka, która przeżyła bombę, zapadła na wywołaną promieniowaniem białaczkę, będąc w szpitalu tworzyła żurawie w nadziei, że odzyska zdrowie.
Niestety, Sadako zmarła w wieku 12 lat. Ponieważ jest kilka wersji jej historii, nie wiadomo, czy zdążyła stworzyć tysiąc. Jednak do dziś ona i jej żurawie są jednym z symboli wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie.
Żeby odpocząć psychicznie – bo nie bójmy się tego
powiedzieć: po wizycie w parku i muzeum zwyczajnie trzeba – udałam się do Zamku
Hiroszima (広島城). Prawdę mówiąc, nie liczyłam nawet, że go zobaczę, wiedziałam, że
godziny zwiedzania już minęły, ale okazało się, że to dotyczy tylko wstępu do
samego budynku, podczas gdy bramy do parku wciąż były otwarte. Stąd wrażenia
mam dwa.
Po pierwsze: zamek oglądany spoza parku wydaje się o
wiele większy niż jest w rzeczywistości. Fakt, z zamku tak naprawdę odbudowano
tylko jedną wieżę, ale kiedy widzi się mur na górce, a znad muru od razu
wystaje wieża, to łatwo pomyśleć „Jaka ta wieża wysoka!” – podczas gdy stojąc
tuż pod nią, a zwłaszcza jeśli widziało się już kilka innych zamków w Japonii,
nagle staje się malutki. Ostatecznie do środka nie weszłam, ale prawdę mówiąc,
widok z zewnątrz w zupełności mi wystarczy.
Po drugie: teraz trochę lepiej rozumiem, dlaczego
Hiroszima była celem nuklearnego ataku. Na terenie parku znajdują się ruiny
Kwatery Głównej Wojsk Cesarskich, zaś tuż pod zamkiem znajduje się
Gokoku-jinja (護国神社), która to nazwa znaczy „Świątynia Ochrony Kraju”. Co
prawda to nie jedyna Gokoku-jinja, jest ich w całym kraju sporo (widziałam
jedną w Nagoyi i ponoć jest jedna w Kanazale), nie ma wokół nich aż takiego
szumu jak wokół Yasukuni-jinja (靖国神社) w Tokio, tuż przy
Pałacu Cesarskim, która notorycznie pojawia się w wiadomościach (w skrócie: na
terenie świątynie pochowani są między innymi zbrodniarze wojenni, ale pomimo
międzynarodowych protestów i presji, prawie każdy premier Japonii udaje się oficjaną
na wizytę do tej świątyni). Ale wracając do klu: Hiroszima była pewnego rodzaju
prawicowym centrum w okresie przedwojennym i to zaskakująco dobrze widać w
zamkowym parku.
Zamek Hiroszima i Gokoku-jinja.
Gokoku-jinja.
Ruiny Kwatery Głównej Wojsk Cesarskich.
Jeśli cały zamek mieści się na jednym zdjęciu bez specjalnej gimnastyki, to wiadomo, że nie należy do wielkich.
Jest też inna opcja psychicznego wypoczynku po Parku
Pokoju, a jest nim ogród Shukkei (縮景園). Tu naginam
trochę chronologię, gdyż po wizycie w Parku Pokoju ogród Shukkei był już
zamknięty, więc poszłam tam następnego dnia pod wieczór, ale i bez tego łatwo
stwierdzić, jakie to odprężające miejsce. Ogród powstał w 1620 roku, pierwotnie
był wyłącznie na użytem daimyo (feudalnego lorda) Hiroszimy. Tuż przed wojną
został oddany pod nadzór prefekturze Hiroszima i chociaż bomba atomowa go
zniszczyła, już w 1951 otworzono go ponownie, w trakcie rekonstrukcji. Sama
nazwa ogrodu, która znaczy „ogród zmniejszonych widoków”, sugeruje, co tam
zastaniemy. Shukkei-en jest małym ogrodem, w porównaniu z Kenroku-en w Kanazale
wręcz maciupki, ale znajdujące się tam zmniejszone wersje ogrodów, staw, mostki
i wiele innych są tak liczne, że wydawać się może, jakby ogród nie miał końca.
Naprawdę, jeśli ktoś lubi dokładnie zwiedzać takie miejsca, mógłby tam
spacerować godzinami i nadal mieć wrażenie, że coś na pewno ominął. Prawdę
mówiąc, gdyby nie to, że za wstęp trzeba zapłacić (jak na Japonię stosunkowo
niewiele, bo Y260, czyli ok. 8zł), to mieszkając w Hiroszimie, chodziłabym
tam jak najczęściej, naprawdę prześliczne miejsce, idealne do zebrania myśli
albo do tworzenia, albo do odreagowywania stresów, albo po prostu do pobycia
przez moment w spokoju, z dala od miejskiego zgiełku (no, w większości, z
jednego końca ogrodu doskonale słychać pociągi zmierzające do i ze stacji
kolejowej).
Most Tęczy.
O, witam, Panie Krabie!
Chociaż technicznie mamy do czynienia z osobną wyspą,
podchodzi pod jurysdykcję prefektury Hiroszima,
więc o wyspie Miyajima (宮島) wypada wspomnieć w tym samym momencie. Jeśli nazwa jest
Wam nieznana, to zdjęcie „pływającej” bramy toori
oraz świątyni Itsukushima (厳島神社) z pewnością wydadzą Wam się choć trochę znajome –
właśnie z nich słynie Miyajima. I z paru innych świątyń, jeśli kogoś to
interesuje, to można tam spędzić cały dzień, wałęsając się od świątyni do
świątyni i podziwiając widoki. A także z dzikich, ale przyzwyczajonych do ludzi
jelonków, które sobie beztrosko po wyspie chadzają, gnębiąc turystów, aby je
dokarmiali. Dziady chciały mi ukraść moje momiji
manju (もみじ万寿), ciastko nadziewane słodką pasta (tradycyjne ze
słodkiej fasoli adzuki, ale pełno jest innych smaków do wyboru), które są na Miyajimie
lokalnym przysmakiem. I chociaż słońce świeciło poprzedniego dnia w Parku
Pokoju, to dopiero na Miyajimie, pomimo kremu z filtrem SPF 50 (japoński
standard) dorobiłam się pierwszej opalenizny w szorty i grzywkę.
Czas wsiadać na prom!
Brama widziana z promu.
Świątynia Itsukushima.
A co tam, co będę udawać, że nie jestem turystką, jak jestem?
Światowe dziedzictwo kulturowe UNESCO.
Nie dziwię się panu, skwar taki, że usiąść na moment w cieniu, i to jeszcze mając takie widoki, to wszystko, czego potrzeba do szczęścia.
Buddyjska świątynia Daisho-in (大聖院), znajduąca się zaraz przy wyjściu ze świątyni Itsukushima.
Pięciopiętrowa Pagoda.
Nie żeby ktoś się tym zakazem przejmował.
Momiji manju z nadzieniem o smaku sosu angielskiego.
Było pycha! I udało mi się to manju ocalić przed jelonkami!
Coś w ramach podsumowania? Hiroszima zdecydowanie
spełniła moje oczekiwania. Było mi szczerze smutno, kiedy nadszedł czas ruszyć
dalej, z wielką chęcią zwiedziłabym to miasto dokładniej, może nawet chwilkę
pomieszkała, by móc posmakować lokalnego codziennego życia, a nie tylko
pooglądać atrakcje turystyczne. Hiroszima ma klimat, zadziwiająco spokojny,
biorąc pod uwagę stereotyp Hiroszimy jako miasta twardzieli i jednego z
ośrodków Yakuzy, japońskiej mafii. Może to wina miejsc, w które zawędrowałam,
może to upał wszystkich rozleniwiał, ale odniosłam wrażenie, że Hiroszima
naprawdę wzięła sobie do serca etykietkę Miasta Pokoju. Jednocześnie, pomimo
tego spokoju, wystarczy poczekać, aż się ściemni, a już można żyć pełną parą w
jakimś klubie czy izakayi, zgaduję, że to jedno z tych miejsc, które nigdy nie
śpi. Naprawdę, naprawdę, jeśli komukolwiek z Was kiedykolwiek nadarzy się
okazja, to wręcz nalegam! Myślę, że się nie zawiedziecie.
0 comments:
Prześlij komentarz