Seul: Twarz Przeszłości

czwartek, 27 marca 2014

Wracając z Korei, zastanawiałam się, jak najlepiej zorganizować wpisy z tej wycieczki i uznałam, że tematycznie będzie przejrzyściej, a także ciekawiej od wpisów chronologicznych. Zatem podzieliłam ten wypad na tę bardziej historyczną (tę) część oraz tę bardziej współczesną (następną).
Jedyne co dodam chronologicznie, to że razem z Seulem nie zaczęliśmy naszej znajomości najlepiej: po raz pierwszy w życiu poczułam, jak to jest naprawdę niczego nie rozumieć (nowe miejsce, obcy język, niezrozumiałe dla mnie pismo – teraz wiem, jak się czują w Japonii ludzie, którzy nie znają japońskiego). Dostałam małego kopa paniki i zwątpienia („Po kiego grzyba ja się tu pchałam, błaaa!”), zwłaszcza jak automat wydający bilety na pociąg z lotniska do miasta zepsuł się tuż po wydaniu mi biletu, a przed wydaniem reszty i nie miałam ani pewności siebie, ani siły, ani nawet czasu (mniej niż 5 minut do odjazdu pociągu, a bilet zakupiony na konkretną godzinę!), by się o tę resztę bić.
Ale! Jak tylko dotarłam do moich hostów, wszystko się poprawiło i od tamtego momentu nie tylko doceniłam, w jak fajnym miejscu się znalazłam, ale także krop po kroku Seul zyskał moją sympatię, a nawet więcej. Ale trzymajmy się tematu.
Po konsultacji z przygotowaną przez koleżankę listą miejsc wartych zwiedzenia oraz po rozmowie z hostami, zwiedzanie zaczęłam od pałacu Gyeongbokgung (czy też raczej Pałacu Gyeongbok, wydaje mi się, że przyrostek –gung znaczy „pałac”, ale nie znam koreańskiego, a nie chce mi się aż tak dokładnie sprawdzać). W Seulu pałaców jest pięć, niegdyś stanowiły jeden wielki kompleks, dopóki nie zjawili się Japończycy i nie uznali, że czego nie zniszczyli, to powinni podzielić, lecz to w Gyeongbokgung mieszkał koreański król. A że jak mnie poinformowali moi gospodarze – i jak w pewnym momencie zorientowałam się sama – zobaczenie tylko jednego w zupełności wystarczy, to zwiedziłam tylko ten.
Do samego pałacu prowadzi długa, długa droga, której część zajmowała wystawa fotografii z wojny koreańskiej, a część – posąg Króla Sejonga Wielkiego.

Król Sejong Wielki - wielki także rozmiarem posągu.


Dlaczego król Sejong jest wielki? Cóż, najbardziej wsławił się stworzeniem koreańskiego pisma, hangul, by każdy mógł czytać, a nie tylko uczeni (do czasu wynalezienia hangul, a nawet i sporo później, pisano przy użyciu chińskich kanji), chociaż jego osiągnięcia uwzględniają także postęp technologiczny, rozwój wojska oraz sukcesy dyplomatyczne.

Pałac Gyeongbokgung widziany z odległości posągu króla Sejonga.

Wejście do pałacu.

Straż.

Po drugiej stronie ulicy od posągu jest muzeum poświęcone królowi Sejongowi (do którego wejść można także i przez posąg), lecz po tym krótkim postoju udałam się prosto do pałacu. Ile muszę wiedzieć o królu Sejongu, tyle wiem, a pałac ciekawił mnie o wiele bardziej.
Przyznaję: jako że wykłady z historii Korei miałam obowiązkowe, to wiem na ten temat więcej niż przeciętny Kowalski. Jednak wykłady miały miejsce dobre dwa lata temu, a mnie Korea nigdy nie interesowała na tyle, by chciało mi się to wszystko pamiętać po egzaminach. Zatem sporo z opowieści naszej przewodniczki pobudzało pamięć, często kiwałam głową z myślą „Aha, pamiętam coś o tym, tak mnie uczyli”, ale poza wspomnianym już wynalezieniem pisma hangul oraz ewentualnych wzmianek, że X zostało zniszczone przez Japończyków – niczego już nie pamiętam. Z ciekawych historii zapamiętałam tylko tyle, że królów nie malowano, bo uważano ich za osoby święte, oraz jak król załatwiał swoje potrzeby (odpowiedź: do nocnika, którego zawartość badał królewski lekarz, by czuwać nad zdrowiem władcy). Pewnie trochę więcej, ale to dodam przy zdjęciach, tak chyba będzie ciekawiej.
O wiele bardziej interesowało mnie to, co można zobaczyć. Lubię mówić, że koreański, jako język, to według mnie nieślubne dziecko Chin i Japonii – i bardzo podobne zdanie mam o samej kulturze czy sztuce Korei (wspartej tą szczątkową wiedzą historyczną), ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć, czy tak faktycznie jest. Teraz wiem: faktycznie, tak właśnie jest. Może dla odświeżenia:

Chiny (China Town w Yokohamie)

Japonia (Oyama Jinja, Kanazawa, Japonia)

A teraz spójrzcie na Koreę.


Prawda, że jest pomiędzy? Bardziej stonowana od Chin, ale jednocześnie bardziej kolorowa od Japonii. Z jednej strony to krzywdzące, że tak wielu myśli o Korei w ten sposób (bo nie jestem w tym myśleniu osamotniona), to jakby umniejsza jej wartość samą w sobie, sprowadza wyłącznie do jednego punktu geograficzno-historycznego i ignoruje to, co w nim wyrosło pomimo tego, ale z drugiej strony – „Gangnam Style” i Korea Północna chyba wystarczająco zrobiły dla tego półwyspu, by móc myśleć o nim jako o osobnej jednostce, prawda?

Zmiana warty przy wejściu do pałacu.




Oto stopnie, po których jedynie król miał prawo stąpać. Ale jego noga nigdy na nich nie stanęła. Dlaczego? Bo król tylko w jedno miejsce chodzi piechotą, wszędzie indziej noszono go w lektyce. Jakie marnotrawstwo schodów...

Budynek, w którym znajduje się sala tronowa.

Posągi na dachach miały za zadanie chronić króla.

Posągi bliżej wyznaczają rangi, aby w trakcie wielkich zebrań każdy wiedział, gdzie ma stać. Im niższa ranga, tym dalej od króla stał. Podobnie jest z dachami w tle: stopniowo są coraz niższe, gdyż im dalej od króla, tym niższa ranga i niższy dach.

Sala tronowa.

W tej, hm, wazie palono kadzidła, które stanowiły znak dla wszystkich, że król się zbliżał i za chwilę będzie w sali tronowej.

Pagoda w której król (oraz jego rodzina, odpowiednio wysoko postawieni ludzie czy po prostu wybrani przez króla godni) wypoczywali. Pierwotnie pagoda była ze wszystkich stron ogrodzona i z zewnątrz widać było jedynie dach. Bez zaproszenia od króla nikt nie dostępował zaszczytu zobaczenia pagody od środka.

Komin w ogrodzie w siedzibie królowej. Wszystkie rysunki na kominie mają symboliczne znaczenie (pamiętam tylko, że nietoperz symbolizował płodność), zaś sam komin jest częścią całkiem sprytnego systemu grzewczego, który w nieco unowocześnionej formie jest w Korei nawet dziś. Otóż pałac ocieplano od podłóg, paląc w znajdujących się na poziomie ziemi piecach - a że ogień równa się dym, który musi gdzieś uciec, to są też kominy.

Cały kompleks pałacu Gyeongbokgung zajmował o wiele więcej, siedziba króla, jego żony, matki, służby, sale, w których odbywały się narady, sale, w których rodzono synów, sale, w których wypoczywano… Jednak z wizualno-architektonicznego punktu widzenia wszystko wygląda tak samo: te same kolory i wzory, te same kształty. Po części wynika to z tego, że pałac zbudowano w jednym okresie, kiedy ten styl zapewne był modny, ale myślę, że to tylko część odpowiedzi. Nie zapominajmy, że przed nami do Seulu dotarli i Japończycy, którzy lubili Koreę podbijać – i przy okazji niszczyć, co im się nie podobało – i wojna koreańska, która zrównała niemal całe miasto z ziemią.  Dlatego też, patrząc na kolejne zdjęcia, tym razem świątyń, wszystko inne też jest w tym samym stylu: podobny czas w historii oraz podobne wyniki późniejszej historii (niektóre elementy pałacu ostały się nietknięte, więc prawdopodobnie służyły później za wzór przy odrestaurowywaniu reszty).
O buddyjskich świątyniach nie mam wiele do powiedzenia. Cóż, przynajmniej w Korei nie ma wątpliwości, czy jesteśmy właśnie w świątyni buddyjskiej czy szintoistycznej, bo tu jest tylko Buddyzm (i Chrześcijaństwo, którego nie spodziewałam się znaleźć tak wiele – na tyle, na ile można zobaczyć, znacznie więcej, czy może znacznie widoczniej, niż w Japonii). Ale też nawet te duże świątynie przyciągające turystów nie służą wyłącznie jako atrakcja turystyczna – i do świątyni Jogyesa, i do Bongeunsa przychodziło wiele osób, aby się zwyczajnie pomodlić. Niby w wielkich japońskich świątyniach też można zobaczyć modlących się, ale o wiele łatwiej giną w tłumie strzelających aparatami turystów, a i nie zawsze mam pewność, czy ktoś przyszedł się pomodlić, bo jest wierzący, czy może zwyczajnie uważa wrzucenie pieniążka i klaskanie w dłonie za tradycję, która może (a może nie) pomoże mu zdać egzaminy. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć, ale kłaniający się co chwila Koreańczycy czy ci zdejmujący buty, by bić pokłony w osobnym pomieszczeniu, w rytm wymawianej przez mnicha mantry, sprawiali wrażenie naprawdę wierzących i modlących się, a nie „wierzących tylko wtedy, kiedy czegoś im potrzeba”. Czy to bardzo surowe spojrzenie z mojej strony?

Świątynia Jogyesa.

Tradycja przywieziona z Indii: Czterej Niebiańscy Królowie strzegący nauk Buddyzmu i odpowiadający czterem stronom świata. Tutaj: Vaiśravaṇa, Król Północy, trzymający pipę (nie taką pipę, ale macie sprośne myśli ;D).

Wydaje mi się, że lampiony przygotowywane są na Yeon Deung Hoe, Festiwal Lotusowych Latarni, który odbędzie się pod koniec kwietnia. Ale pewności nie mam. :P





Lotus przy wejściu do świątyni Bongeunsa. (Tu przepraszam za jakość zdjęć, tego dnia zapomniałam aparatu i polegałam na telefonie.)



Znów Czterej Niebiańscy Królowie. Od lewej: Virūḍhaka (Król Południa) i Virūpākṣa (Król Zachodu).

Czterej Niebiańscy Królowie, od lewej Vaiśravaṇa (Król Północy) i Dhṛtarāṣṭra (Król Wschodu).


Pawilon Króla Dharma.



Wiosna z kawałkiem i świątyni, i Gangnamu w tle.






Posąg Buddhy Maitreya, przyszłego Buddy obiecującego zbawienie w życiu pośmiertnym. Mierzy 23 metry wysokości, więc chyba mogę go zaliczyć do Daibutsu (jap. wielki Budda), które tak jakby zbieram niczym Pokemony? :P

W ramach ciekawostki: po wizycie w świątyni Bongeunsa poszłam posiedzieć chwilę w kawiarni. I w pewnym momencie zdziwiłam się bardzo, ale to bardzo.


Nie widać może najlepiej, jednak na zdjęciu mamy buddyjskiego mnicha. W sieciowej kawiarni. Z tabletem. Owszem, świątynia Bongeunsa znajduje się w dzielnicy Gangnam, która jest bogata i całkiem współczesna (bo, jeśli ktoś nie wie, o to chodzi w „Gangnam Style” – o tych, którzy udają, że stamtąd są, ale im nie wychodzi, takie ichnie „gada, a słomamu z gęby wystaje […] oooo, jak się zdradził”), to chyba religia zobowiązuje, prawda? A może to po prostu jakiś taki fajny odłam Buddyzmu, któremu współczesne gadżety nie przeszkadzają? Jeśli tak, to ja się piszę!
Zaś przedostatniego dnia zwiedziłam, dość pobieżnie, dzielnicę Bukchon, gdzie znajdują się zachowane (i wciąż zamieszkane!) tradycyjne koreańskie domy, a także parę ładnych miejsc widokowych. Hm, nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam, ale raczej zapomniałam o tym, o czym już wcześniej wspomniałam, czyli o zniszczeniach spowodowanych przez Japończyków oraz wojnę koreańską. Przyzwyczajona do podobnych dzielnic w Japonii, gdzie od nie ma niczego odwracającego uwagę od wczuwania się w przeszłość, zajęło mi chwilę znalezienie tych małych grupek domków – które na dodatek wyglądają niemal identycznie jak tradycyjne japońskie domy – a następnie przypomnienie sobie o tym historycznym fakcie. I w związku z tym, a także z racji spotkania z moimi gospodarzami, na które byłam umówiona, nie zwiedziłam całej dzielnicy, a jedynie dwa punkty widokowe z ośmiu.

Widok na Pałac Changdeokgung.






Tak, wiem, mało to historyczne, ale strasznie mi się to grafitti podoba!


I tak naprawdę to tyle, jeśli chodzi o przeszły Seul. Jednak z racji tego, że domowe tradycyjne jedzenie bardziej się wpasowuje tutaj niż w Seul teraźniejszości, o którym w następnym poście, to podzielę się z Wami prezentem sprawionym przez moich gospodarzy. Otóż ich rodzice zaprosili mnie na kolację, na którą przygotowali jedno z dań, które chciałam spróbować: kimchi jjigae, zupę z kimchi oraz wieprzowiny. I do tego, jak to przy każdym koreańskim daniu, mnóstwo dodatków (w tym kimchi, nie ma koreańskiego jedzenia bez kimchi, więc jeśli ktoś nie lubi – cóż, wypad do Korei sprawi, że polubi, bo nie ma jak tego uniknąć). Och, jakież to było PYSZNE! Ale ja w ogóle uwielbiam koreańską kuchnię. Koniecznie będę się musiała nauczyć przygotowywać te wszystkie dania, to mi bardzo uprzyjemni życie.

Smacznego!

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets