Północnej wycieczki część druga

sobota, 8 marca 2014

Kushiro (釧路) oraz wioska Ainu, znajdująca się nad Jeziorem Akan (阿寒湖), to główny powód, dla którego w ogóle odbyłam całą wycieczkę. Gdyby nie moja całkiem niedawna mini-obsesja na punkcie kultury, języka oraz praw Ainu, nie wiem, czy bym na Hokkaido pojechała, a nawet jeśli – wątpię, czy bym zawędrowała tak daleko od Sapporo, jedynego miejsca na Hokkaido, o którym co nieco wiedziałam wcześniej.


Jednak cieszę się strasznie, że pojechałam, ponieważ właśnie takie miejsca lubię: niby nic nie ma, ale klimatu mnóstwo i jeśli człowiek nie szuka tych wielkich atrakcji, to do zobaczenia czy doświadczenia naprawdę trochę jest. No i dopiero w Kushiro zobaczyłam Hokkaido takim, jakie je sobie wyobrażałam: pełne przyrody i niezapchane rozrastającymi się niepotrzebnie miastami. Niby trochę tego można znaleźć w oklicach Sapporo, np. na drodze na lotnisko, ale to jednak nie to samo.
Z turystycznego punktu widzenia Kushiro nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Ulotki informują głównie o tym, co jest dookoła samego miasta: mnóstwo miejsc by łazić, żurawie mandżurskie, wspomniana już wioska Ainu… Żadne atrakcje w stylu Tokio czy Kioto, ale też nie takie znowu nic, co warto podkreślić, bo wbrew pozorom i reklamom mało kto się zapuszcza w okolice wschodniego Hokkaido, a szkoda.
Miałam szczęście i nieszczęście zarazem, że mój nocny autobus dotarł do Kushiro o jakiejś 5:20 rano. Ałć! Nie jestem rannym ptaszkiem, ale też skoro już musiałam nie spać o tak barbarzyńskiej porze, to postanowiłam to wykorzystać i, zostawiwszy walizkę w szafce na stacji kolejowej, poszłam się poszlajać trochę po samym mieście.

Pierwszy widok na Kushiro.

Kościółek przy stacji kolejowej.




Przystanek przyozdobiony żurawiami.



Most Nusumai.

Most Nusumai.



Niebezpieczne kule do kręgli, nie karmić!

Kolejny kościółek, a przy nim - katolickie przedszkole.

To są wszystko zdjęcia zrobione pierwszego dnia bladym świtem i nie wiem, czy to przez mgłę, czy przez brak ludzi i związaną z tym ciszę, czy przez coś jeszcze innego, ale podczas tamtego spaceru Kushiro zaskarbiło sobie specjalne miejsce w moim sercu. Takie nieduże portowe miasteczko, które wyraźnie nadal z tego portu i z morza żyje, gdzieniegdzie widać wpływy bardzo zachodnie, a z kolei w innych miejscach, jakby wciśnięte i nieco schowane, są domki czy knajpki bardzo japońskie. Jak to w typowym portowym miasteczku, wszystko się miesza. I nawet kiedy następnego dnia odbyłam podobny spacer, ale już za dnia, moje wrażenia nie zmieniły się wiele, więc to chyba jednak nie zasługa mgły ani wczesnej pory.


Zegar nazwano "flower bed", więc zgaduję, że na wiosnę kwitnie.






Po prostu dużo spokoju, zero tego miejskiego pośpiechu wszędzie i za wszelką cenę, przyjaźni ludzie. Chyba właśnie tam najbardziej odpoczęłam, pomimo iż wcale nie czuję, jakobym leniuchowała. Z wielką, naprawdę wielką chęcią wrócę kiedyś do Kushiro, jeśli będzie okazja, to miejsce ma, jak dla mnie, świetny klimat, który mi odpowiada, chociaż wiem, że raczej nie byłabym tam w stanie zamieszkać, bo jednak lubię mieć łatwy dostęp do większych centrum handlowych.
Wspomniałam o żurawiach? Tak, żurawie mandżurskie też poszłam zobaczyć. Co ciekawe, dowiedziałam się o nich dzień wyjazdu do Osaki: w irlandzkiej restauracji, gdzie jadłam kolację, jak tylko wspomniałam, że będę w Kushiro, to Tony, właściciel, wyjął skądś książkę o ptakach, wskazał mi żurawie i powiedział, że koniecznie muszę je zobaczyć. Nie jestem pasjonatem ornitologii, nadal ledwo co odróżniam wronę od kruka, ale gdyby Tony nic mi o żurawiach nie powiedział, to, pomimo paru stron w ulotkach turystycznych, pewnie bym nie pojechała. Nie wiem, czy bym żałowała, jak już powiedziałam, żaden ze mnie miłośnik ptaków, ale pojechałam i się cieszę, bo nie tylko pozwoliło mi się to trochę obudzić po przyjeździe, ale też zawsze ciekawie zrobić coś innego, niż byśmy normalnie zrobili.

Tsuru-midai (punkt obserwacyjny żurawi).

Ludzie stłoczeni przy płocie.

Żuraw jaki jest - każdy widzi. ;)




Punkt obserwacyjny fantastyczny, zwłaszcza dla takich jak ja – podejrzewam, że pasjonaci woleliby czaić się w krzakach, aż zobaczą żurawia w dziczy, zamiast iść na łatwiznę i skorzystać z turystycznej opcji. W dwóch sprawach się też zdziwiłam. Po pierwsze, żurawie były nieco większe, niż się spodziewałam. To znaczy, wiedziałam, że to duże ptaki, nie żadne wróbelki, ale myślałam, że są odrobinę mniejsze. A po drugie – o rany, jakie te żurawie były głośne! Punkt obserwacyjny był dosłownie na zadupiu, raz na jakieś 15 minut przejechał jeden samochód i poza tym jedynym źródłem dźwięków byli ludzie oraz klikające aparaty. W takiej ciszy jak się żurawie rozdarły (dwa chyba nawet się o coś biły), to za pierwszym razem aż podskoczyłam, kompletnie zaskoczona odgłosem.
Jako że w Kushiro wszystko, czy też większość, można oblecieć w przeciągu dnia, jeśli nie uwzględniamy wycieczek na oglądanie żurawi, na przykład, to nie zdziwcie się, że moja relacja z tego miejsca kończy się tutaj. Przez resztę czasu bawiłam się wyśmienicie z moimi hostami z Couchsurfingu i ich znajomymi. Nie ukrywam, lubię podróżować w pojedynkę, to tańsze i wygodniejsze, bo nie trzeba się nikomu z niczego tłumaczyć, człowiek robi to, na co ma ochotę. Ale cieszę się ogromnie, że trafiłam na tak świetnych hostów. W jednym zdaniu: nie czułam się, jakbym surfowała, a raczej jakbym odwiedzała starych znajomych.
No i, nie żebym była interesowna, ale gdyby hości i ich znajomi nie okazali się tak świetnymi ludźmi, to mój pobyt w wiosce Ainu byłby droższy o sam przejazd i krótszy o godziny autobusów. A tak – załapałam się na podwózkę samochodem oraz towarzystwo aż do godziny wyjazdu do Otaru.
Zanim przejdę dalej, wprowadzę Was chociaż odrobinę w temat Ainu, bez których możliwe, że nie byłoby wycieczki. Otóż Ainu są rdzennymi mieszkańcami wyspy Hokkaido, ale także i okolicznych wysepek, a nawet i niektórych pobliskich rejonów dzisiejszej Rosji. Mówiąc o Ainu dzisiaj, należy o nich myśleć jak o Indianach w Stanach Zjednoczonych: mocno wytępieni przez najeźdźców (w przypadku Ainu: Japończyków), przez lata traktowani jako gorszy gatunek człowieka, do relatywnie niedawna wręcz pozbawiony praw, a obecnie traktowany jak wystawa, z której wyciska się wszystko, co może być atrakcyjne z turystycznego punktu widzenia, póki jeszcze jacyś ostatni są. To bardzo smutne, co człowiek potrafi zrobić drugiemu człowiekowi, ale przeszłości nie zmienimy, możemy za to postarać się o przyszłość, jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi. Kultura oraz język Ainu wydają mi się mieszanką wpływów japońskich i rosyjskich (zrozumiałe, wystarczy spojrzeć na geografię), a jeśli chodzi o, że tak powiem, podejście do życia, to jest chyba takie samo, jak u większości indian czy jakichkolwiek rdzennych plemion: żyć w zgodzie z naturą, skupiając się głównie na życiu z rolnictwa i myślistwa. A jak dla mnie wisienkę na tym kulturowym torciku stanowi fakt, że najdokładniejsze dotąd badania Ainu, zarówno tych żyjących w Japonii, jak i w Rosji, przeprowadził Bronisław Piłsudski, brat Józefa Piłsudskiego! Gdyby nie on i jego antropologiczne zainteresowania, pewnie wraz z wytępieniem Ainu zniknęłabym wszelka wiedza o nich i ich kulturze, że znajomości języka nie wspomnę (nawet dzisiaj baaardzo niewiele jest osób posługujących się językiem Ainu, to język mocno zagrożony wymarciem).
Po takim wstępie pewnie nie zdziwi Was, że wiosce Ainu daleko było do oryginału, za to bliziutko, bliziutko do turystycznej idylli balansującej prawie na zjaponizowanej wizji miasteczka Świętego Mikołaja. Ponownie, bardzo to smutne, ale jednocześnie jeśli to sprawi, że ktoś się kulturą Ainu zainteresuje, to coś dobrego może jeszcze z tego wyniknąć. Ważne, że są jeszcze Ainu żyjący w Japonii – jeden z nich prowadził jeden ze sklepów z pamiątkami i można było poznać, że nie jest tak do końca japoński. Chociaż, ciekawostka, genetycznie współcześni Japończycy są Koreańczykami, a Ainu od zawsze byli Ainu i zawsze mieszkali na tej samej wyspie – kto więc jest japoński, a kto nie?
Ale, bo odchodzę od tematu, pomimo iż nie mogłam spędzić prawdziwie intelektualnego dnia, wioska nie oferowała zbyt wielu możliwości poznawania kultury ani historii Ainu, za to wiele miejsc do kupienia pamiątek, cieszę się, że pojechałam. Chłonęłam tyle z tej kultury, ile tylko było do wchłonięcia, cieszyłam się zimą (-15°C, jak przyjemnie szczypało w policzki!) i towarzystwem nowych znajomych, a także pierwszym, odkąd pamiętam, spacerem po zamarzniętym jeziorze. Wieczorem zaś, ponownie, w mało tradycyjny, a w wielce turystyczny sposób, odbył się mały pokaz, w którym uwzględniono parę elementów kultury Ainu, wiele zabaw na śniegu/lodzie oraz fajerwerki. Chyba żaden japoński festiwal nie jest kompletny bez pokazu sztucznych ogni…



Ze śniegowym Troskliwym Misiem. 



Zamarznięte Jezioro Akan. Tak, tam są zaparkowane samochody.

Lodowisko.





Lodowa zjeżdżalnia - żebym ja miała na sobie nieprzemakalne spodnie, to też bym się z tego cieszyła!

Wejście do wioski Ainu.




Widok na wioskę z góry.







Szaszłyki z... jeleniny. Przysmak wschodniego Hokkaido ogólnie i akurat teraz jest sezon!

Lodowa świątynia.


Lodowy bar. W środku igloo faktycznie był bar, ale zatłoczony strasznie.

Wieczorny pokaz.

Zapalenie ogniska cz. 1.

Zapalenie ogniska cz. 2.

Tyle luvle!

Taniec z ogniem.

0 comments:

Prześlij komentarz

 
金大生: Przygody studentki Kanazawy © 2011 | Designed by Interline Cruises, in collaboration with Interline Discounts, Travel Tips and Movie Tickets