Kiedy moja nowa
przyrodnia japońska rodzina zaprosiła mnie na rajd, którego zwieńczeniem miał
być onsen (温泉, gorące źródła)
oraz zakrapiana alkoholem kolacja, zgodziłam się od razu. Może i nie jestem
wielkim fanem pieszych wędrówek jako sportu, ale nawet lubię chodzić, a gdy
dodamy do tego chodzenia także cel równie przyjemny jak jedzenie i onsen, to
czy mogłabym odmówić?
Jak się okazało
na zbiórce – i co zdecydowanie było do przewidzenia – okazałam się jedyną
niejapońską twarzą w całej grupie. Nie żeby mi to przeszkadzało, rozumiem, że
kiedy ktoś jest inny, to ludzie się na niego gapią, w Polsce przecież też każdy
obcokrajowiec wzbudza pewną sensację, a że Japończycy nauczyli się gapić trochę
dyskretniej, to tym bardziej nie czuję, jakobym miała powód do protestu.
Zresztą, chyba najwięcej zainteresowania wzbudziłam wśród uczestniczących w
rajdzie dzieci (znowu, jak najbardziej normalna rzecz), które akurat w
większości i tak wolały bawić się między sobą, tylko jedna ośmiolatka poczuła
potrzebę zaspokojenia ciekawości, więc porozmawiałyśmy chwilę i tyle. A
ostatecznie zmuszało mnie to do używania japońskiego przez cały dzień, czyli do
tego, po co głównie w tym kraju jestem, prawda?
Trasa rajdu
liczyła sobie około 10 kilometrów. Dla osób z dziećmi, starszych lub zwyczajnie
pozbawionych kondycji fizycznej w połowie drogi wyznaczono postój, z którego
można było później wsiąść w autobus i resztę drogi przejechać. Jeśli się nie
mylę, chyba tylko jedna matka z dwójką dzieci skorzystała z tej opcji, cała
reszta dzielnie brnęła naprzód pod górki i z górek. Poniżej mapka całej trasy, mam
nadzieję, że widać wszystko w miarę wyraźnie. Jeśli nie: start jest na górze.
Jakkolwiek 10
kilometrów, w dodatku przebytych bardzo umiarkowanym tempem, nie było
specjalnym wyczynem, onsen jest o wiele przyjemniejszy po wysiłku fizycznym niż
tak po prostu. Z racji faktu, iż wszyscy kąpią się tam nago (i, oczywiście,
panie osobno oraz panowie osobno), fotografia jest z Internetu, ale myślę, że
pięknie oddaje klimat tego miejsca. Już sam fakt siedzenia w gorącej wodzie i
odczuwania, jak wszystkie ewentualne bóle mięśni znikają jest przyjemny, ale
dodawszy do tego widok natury oraz szum wodospadu – stuprocentowe odprężenie
gwarantowane!
Hall. Travel.Rakuten.co.jp |
Onsen. KanazawaRyokanHoel.com |
Później zaś
przyszedł czas na wspomnianą kolację. Jak się dowiedziałam i od mojej
przyrodniej rodziny, i od paru innych uczestników rajdu, czekały nas prawdziwe
luksusy w japońskim stylu, to jest tradycyjne japońskie jedzenie podawane przez
panie w kimonach oraz jedzone siedząc na podłodze. (Tu dodam, iż zapewniono
wszystkim oparcia, a i nie byłam jedyną osobą, która nie mogła usiedzieć za
długo w tradycyjnej japońskiej pozycji, wielu Japończyków siedziało po turecku,
z kolanami pod brodą czy jakkolwiek im było wygodnie).
Luksus z
pewnością objawił nam się już po obejrzeniu menu. Cały posiłek składał się z
dwunastu dań. Tak, dwunastu. Owszem, porcje były malutkie, a i osobiście nie
wszystko mi przypadło do gustu, chociaż próbowałam wszystkiego, zanim podjęłam
decyzję, ale nawet nie zjadłszy wszystkiego, wróciłam najedzona. I nawet taki
laik jak ja musi przyznać, że wszystko było pierwszej klasy.
Przy takiej
ilości dań chyba nawet tylko najzagorzalsi instagramowcy robiliby zdjęcia
wszystkiemu – mnie za bardzo ściskał głód, by w ogóle pomyśleć, że mogłabym
sfotografować chociażby kilka dań. Jednak strona hotelu (gdyż i onsen, i
kolacja były w hotelu) przyszła mi z pomocą i chociaż dania były inne, możecie
sobie wyobrazić, jak mniej więcej wyglądały i w jakich podawano je ilościach.
![]() |
Takitei.co.jp |
Chyba
najciekawszą rzeczą, jaka znalazła się na moim talerzu, był ser momiji, wycięty
w kształcie klonowego liścia. Nie jestem pewna, czy ten smak to faktycznie był
smak liści klonu, czy może to jakiś barwnik nie był do końca bez smaku, znając
jednak Japończyków oraz wiedząc, że z momiji robi się wszelakie jedzenie,
stawiam na to pierwsze. A tak czy inaczej na pewno smakował jak ser, ale z
jakimś subtelnym, lekko słodkawym dodatkiem.
Ser momiji. Abekama.co.jp |
Z kolei moim
nowym ulubionym daniem stał się dobin
mushi (土瓶蒸し), jesienna, podawana
w małych czajniczkach i podgrzewana na miejscu zupa, której głównymi
składnikami są grzyby oraz rybą hamo (鱧), która, według Wikipedii i słowników, jest
rodzajem szczupaka. Przed jedzeniem zupę doprawia się też świeżo wyciśniętym
sokiem z limonki. Powiadam Wam, jestem absolutnie zachwycona! Limonka oraz
rybno-grzybny wywar świetnie razem smakują, aż rozgrzewa człowieka od środka,
ale bez pozostawiania w ustach smaku ryb, który zabijałby smak wszystkich
innych składników. A hamo naprawdę mi
zasmakował, delikatna, rozpływająca się w ustach biała ryba. Liczę, że pomimo
ostrzeżeń, jaka to luksusowa zupa, uda mi się ją jeszcze gdzieś dorwać,
najlepiej w większym czajniczku.
Dobin mushi. nori18leo.cocolog-nifty.com |
Po kolacji zaś
zostaliśmy odwiezieni do domów, kierowca autobusu był na tyle uprzejmy, że na
moją prośbę zatrzymał się przed samym akademikiem, dzięki czemu nie musiałam
moknąć w deszczu. Jednak coby nie kończyć relacji z rajdu zwykłym „i poszłam
spać”, podzielę się widniejącą na kampusie reklamą zachęcającą do uczestnictwa
w nadchodzącym festiwalu uniwersytetu:
![]() |
Otwórz? // Przyjdź na festiwal uniwersytetu w Kanazale! Nie wyobrażam sobie, by gdziekolwiek w Europie taka reklama uszła. |
0 comments:
Prześlij komentarz