Zbyt wiele to
się rozpisywać nie będę (przynajmniej w teorii), bo mało kogo pewnie ciekawią
rzeczy pokroju próbnych alarmów przeciwpożarowych czy testy sprawdzające moją
znajomość japońskiego. Motywem przewodnim ostatnich kilku dni było załatwianie
najróżniejszych spraw ważnych: wspomniane już testy, złożenie papierów o
ubezpieczenie zdrowotne (obowiązkowe dla każdego, kto przebywa w Japonii 6
miesięcy lub dłużej, pokrywają 70% kosztów większości typowych kosztów
medycznych jak wizyty u lekarza czy w szpitalu) czy spotkania orientacyjnye o
moim programie (studium języka i kultury japońskiej, w skrócie Nikken) i życiu
codziennym (z nowych rzeczy dowiedziałam się tylko, że trzęsień ziemi w
Kanazale raczej nie ma, za to mam uważać, żeby nie zabił mnie niedźwiedź czy
jadowity wąż – super!).
Z co ciekawszych
spraw: w środę zostałam szczęśliwą posiadaczką はんこ
(hanko), stempelka z imieniem i nazwiskiem (lub jednym z nich), którego
Japończycy często używają zamiast podpisu, szczególnie we wszelkiej
dokumentacji, czy to bankowej, czy to administracyjnej, czy to czymś jeszcze.
Nie powiem, fakt posiadania własnego stempelka sprawił, że poczułam się ważna
(„Aaaaale jestem ważna!”).
Ociupinkę tylko żałuję, że sytuacja finansowa zmusiła mnie do kupna
najtańszego, choć pozwoliłam sobie na jedno z tych ładniejszych (ergo:
droższych) etui, ale ostatecznie stempelek jest stempelkiem, liczy się treść.
Zatem po krótkich poszukiwaniach na stronie sklepu oraz nieco dłuższej dyskusji
z ekspedientką (której głównym wynikiem było zdecydowanie się na zapis mojego
nazwiska kat akaną, aby bank się nie czepiał, że przecież nie mam kanji w
paszporcie) wzięłam najtańszy model z rogów krowy/wołu (nie wiem, po japońsku i
krowa, i wół to 牛 [ushi]),
nazwisko zapisane najczytelniejszą czcionką w ofercie, 10.5mm średnicy i
ładniejsze etui na dodatek.

Tego samego
dnia, którego załatwiałam hanko, miałam akurat więcej luzu, toteż odrobinę
zwiedzania udało mi się wcisnąć. Jeszcze w hotelu Pongyi dostałam mapkę
turystyczną Kanazawy, przy pomocy której podzieliłam sobie miasto na łatwe do
ogarnięcia „strefy”, by nie przesadzić i nie próbować zwiedzić wszystkiego
naraz. Jako że byłam wyłącznie w centrum Kanazawy, na pierwszy ruszt zwiedzania
poszedł jeden z najstarszych rynków w mieście, 近江町市場 (Omi-chō Ichiba). Chociaż świetny do zwiedzania,
rynek nadal funkcjonuje i ludzie przychodzą tam na zakupy, głównie po owoce,
warzywa i ryby, ale znalazło się i kilka restauracyjek, i jakieś kwiaciarnie, i
sklepy z ciuchami (albo takimi bardzo dla kur domowych, albo wyglądającymi jak
tania odzież z Chin, ta mniej modna, którą można kupić na bazarach). Pewnie
jeszcze dam radę zrobić tam kiedyś zakupy, bo może i ceny były niekiedy odrobinkę
wyższe w porównaniu z supermarketem, ale za to na pewno świeże i głównie
lokalne zamiast takich na przykład marchewek z Hokkaidō. A ryby! Tak, nie
jestem wielkim fanem ryb, zjem, jak mnie najdzie ochota i jeszcze się nie
przemogłam na tyle, by spróbować tych surowych, ale nawet ja, rybny laik,
widziałam różnicę – i poczułam ją też, bo zazwyczaj od stoisk rybnych wali taką
już zależałą rybą, podczas gdy w Omi-chō zapach był zaskakująco nieinwazyjny
dla nosa. Że o rozmiarach nie wspomnę. Na zdjęciu są, póki co, tylko kraby, nie
zdołałam zrobić zdjęcia krewetkom… ekhm!, krewetom większym od mojej dłoni ani
innym ogromnym rybom.
 |
Omi-chō Ichiba |
 |
Takie tam, kraby-giganty |
 |
Grzybki też były niechude |
 |
Jeden z okazów na wystawie sklepu z kimono - wolałam nie wchodzić i nie pytać o cenę |
Zaś w drodze
powrotnej natknęłam się, dość niespodziewanie, na śliczną małą uliczkę, która,
jak się okazało, wiodła do świątyni. Przystanęłam, bo moją uwagę zwróciła
urocza księgarenka, po czym stwierdziłam, że przecież nigdzie się nie spieszę.
Po drodze były głównie sklepiki sprzedające wszelakie religijne przedmioty, od
kadzideł po figurki, ale znalazło się też kilka z odzieżą czy z lokalnymi
wyrobami, głównie garncarstwo. Do świątyni jednak nie weszłam, gdyż nieco
zdezorientował mnie wywieszony przed wejściem kawał materiału, z którego
zrozumiałam tylko nazwę świątyni, napis Y500 oraz daty. Jeszcze tam wrócę, w
końcu się nie spieszy.
 |
Od tego sklepiku się zaczęło |
 |
Jeden sklep z artykułami religijnymi... |
 |
... i drugi |
 |
świątynia Higashi Betsuin (東別院) |
Jak się okazało
w czwartek, zajęcia zaczynam już od tego poniedziałku. Na szczęście jednak mój
plan zajęć nie wygląda aż tak przerażająco, jak by mógł. Najbardziej
przerażający jest fakt, że godzina lekcyjna na japońskich uniwersytetach trwa
półtorej godziny (nie wiem, jak to jest w innych szkołach, dopiero się dowiem),
ale w związku z tym dziennie można mieć maksymalnie pięć lekcji. W moim wypadku
względny nawał zajęć skoncentrował się w środku tygodnia, w poniedziałki i
piątki pozostawiając mi tylko po jednych zajęciach z samego rana. Mogło być
gorzej, niezaprzeczalnie. Już i tak zostałam ostrzeżona, że program Nikken jest
najbardziej intensywny ze wszystkich oferowanych, więc skoro wiem, na co się
przygotowywać, to może nie przeżyję aż takiego szoku. Zobaczymy.
I cóż,
załatwiłam sobie wreszcie keitai (nie udało mi się dzisiaj dotrzeć do banku,
więc zaczeka sobie grzecznie na podziałek), to mogę chwilę odpocząć. Keitai
miał być gotowy już wczoraj, poszłam do sklepu Softbanku, jedynej sieci w
Japonii oferującej telefony na kartę, powiedziałam, że sam telefon już mam i
potrzebna mi tylko nowa karta, po czym czekam. I czekam. Pani coś tam załatwia,
skanuje jakieś kody kreskowe i po może piętnastu, może dwudziestu minutach
okazało się, że mój model jest już za stary i system go nie łapie. Ja rozumiem,
że technologia stale idzie do przodu, ale żeby taki najzwyklejszy telefon,
który cudem chyba ma wbudowany aparat już był niezdatny do użytku? No cóż, mówi
się trudno. Z tym że akurat w tamtym sklepie nie mieli żadnych aparatów na
kartę, pani się zadzwoniła po innych oddziałach, sprawdzając, gdzie ktokolwiek
ma, aż w końcu wynalazła – więc dziś z rana odbyłam tam wycieczkę i w końcu
dorobiłam się komórki. Żeby było ciekawiej, jest identyczna co ta poprzednia,
nawet zawartość menu ma dokładnie taką samą. Nie wiem, co się tam zrobiło takie
stare, że nie ma już tego w systemie, ale może nie muszę wiedzieć.
 |
Jeden z nich jest nowy |
To skoro mam już
dzień mniej lub bardziej wolny, mogę spędzić trochę czasu na dalszym planowaniu
jakichś podróży i zwiedzania. Tym bardziej że mam już plan lekcji oraz
kalendarz, więc wiem, kiedy wypadnie mi jakiś dzień wolny. A na dodatek
otrzymałam tzw. Gaku Pass (学パス),
który daje mi darmowy wstęp do dwudziestu sześciu atrakcji turystycznych w
Kanazale – łuhu, oszczędności!
Na koniec zaś
kolejny Engrish, tym razem wyniesiony z restauracji, w której jadłam lunch we
wtorek (notabene, boska gyōza [pierożki, smażone od spodu i duszone z wierzchu,
pierwotnie chińskie, a dziś będące już częścią kuchni japońskiej] i ryż z miską
miso w komplecie – tylko Y346, a najedzona byłam do samego wieczora!).
 |
So close... |
0 comments:
Prześlij komentarz