Oczywiście, nie spędziłam całego czasu wyłącznie w
stolicy – jak dla mnie zakrawałoby to na marnotrawstwo. W końcu tyle jest
ciekawych i ślicznych miejsc, no i ile można się gapić na zwykłe budynki?
Tak naprawdę okolic Tokio nie zwiedziłam tak dokładnie,
jak pewnie bym mogła, jednak czuję, że zobaczyłam to, co rzeczywiście warto
było zobaczyć. Nie mieszkam w Tokio, zatem nie czuję potrzeby wędrowania do
miejsc będących w sumie tylko ucieczką od miasta. Ale nie mogę też zaprzeczyć,
że po wydostaniu się ze stolicy, widoki stają się ładniejsze, a miasta, chociaż
w porównaniu z Tokio są miasteczkami, wydały mi się jakieś takie ładniejsze,
przyjaźniejsze (zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i w sensie że mieszkanie tam
nie przyprawiłoby mnie o nieustający ból głowy).
Pierwszym i moim zdaniem najbardziej imponującym
przystankiem była Kamakura (鎌倉), gdzie znajduje kolejny z
trzech najsłynniejszych wielkich posągów Buddy. Chociaż mniejszy niż ten w
Takaoce o jakieś dwa metry, mnie wydał się większy – sama nie wiem, jakim
cudem. I pomimo fali turystów, odnalazłam tam odrobinę spokoju, zwłaszcza kiedy
słońce zaczęło zachodzić, a ja przysiadłam sobie na moment przy drzewach w
świątyni, gdzie znajduje się posąg. To chyba kwestia samego Buddy: ten w
Takaoce, chociaż też wyrzeźbiony podczas medytacji, wydawał się taki jakiś
bardziej… nie wiem, rozbudzony?, radosny?, trudno mi to dokładnie ująć w słowa.
Tymczasem Daibutsu w Kamakurze sprawiał wrażenie bardziej skupionego na medytacji
i poszukiwaniu nirwany. Siedząc i z boku obserwując podchodzących do posągu
turystów, nasunęło mi się także skojarzenie z mędrcem, do którego każdy może
przyjść po radę i który nikogo nie osądza ani nie potępia.
Posąg jest także pusty w środku i za dodatkową opłatą
wysokości Y20 (wstęp do świątyni kosztuje Y200) można zobaczyć go od środka.
Podobno przez lata nazbierało się w środku ileś grafitti, ale albo coś z nimi
zrobiono, albo było zbyt ciemno, bym mogła je dostrzec. Ciekawostką była
tablica przedstawiająca, w jaki sposób posąg został skonstruowany. Zaczęto go
budować w połowie XIII w.n.e. i miał szczęście w większości zachować się w
niezmienionej formie, zatem pamiętając o tym i patrząc, jak go zrobiono –
prawie jak trójwymiarowe puzzle – zdecydowanie wzrasta podziw dla ówczesnych
architektów.
 |
Widzę cię! |
 |
Zostałam postawiona w tym miejscu, stąd poza. |
Z samej Kamakury zobaczyłam później jeszcze tylko kawałek
plaży (jakkolwiek góry są piękne, jednak wolę morze) oraz jedną z ulic
handlowych, gdzie znajdował się między innymi sklep Studia Ghibli (gdzie
zaopatrzyłam się w podstawki pod pałeczki w kształcie Totoro – kawaii!). Tylko
na tyle starczyło nam czasu tego dnia, ale jeśli mi się uda, z chęcią
wróciłabym jeszcze do Kamakury. Jeśli kogoś interesuje ta „dawniejsza” Japonia,
to Kamakura z pewnością powinna znaleźć się na liście miejsc do odwiedzenia, nie
tylko z powodu licznych świątyń czy Daibutsu, które pomagają wczuć się w klimat
Japonii sprzed kilkuset lat, ale także dlatego, iż jeden z okresów historii
japońskiej jest z nią ściśle związany. Okres Kamakura (鎌倉時代, Kamakura-jidai,
1185-1333) to czas, kiedy Japonią rządzili szoguni, samuraje zaistnieli jako
kasta wojowników, Buddyzm kwitł, inwazje Mongołów zostały odparte, a w kraju
zapanował system feudalny. Dla osób zafascynowanych tym okresem w historii
Japonii czy po prostu dla miłośników samurajów wizyta w Kamakurze wydaje się
wręcz obowiązkowa – dla wszystkich innych zachętą powinny być śliczne
krajobrazy oraz ogólna atmosfera spokoju (idealna ucieczka od zgiełku Tokio,
tylko jakąś godzinę pociągiem).
 |
Żaba przebrana za renifera na samym końcu torów. Logiczne, nie? |
 |
Świąteczny Totoro. |
Samą Wigilię spędziłam w Hayamie (葉山), gdzie mieszka koleżanka,
która mnie gościła, i chociaż atmosfera była daleka od świątecznej (ciepło,
słonecznie, zero śniegu), to i tak było magicznie. Czemu? Gdyż przy tak pięknej
pogodzie miałam okazję po raz pierwszy w życiu zobaczyć Górę Fuji. I bez dwóch
zdań zapiera dech w piersiach, zwłaszcza widziana z Hayamy, która jest znacznie
bliżej. Co prawda fotka za dnia wyszła raczej średnio, za to podczas zachodu
słońca pozwoliłam sobie na drobne szaleństwo – i kto wie, może wykorzystam
niektóre z tych ujęć jako pocztówki?
 |
Przyszli specjalnie, by obejrzeć zachód słońca. |
Przy okazji pobytu w Hayamie udało mi się też skosztować
najlepszego pączka, jakiego dane mi było zjeść. Chociaż ogólnie pączki w
Japonii są średnie, sieci typu Krispy Kreme czy Mister Donut są jeszcze w miarę
jadalne i przypominają smakiem pączka, ale poza tymi reszta jest za sucha jak na mój gust. Ale nie ten! Niewielki sklepik jakieś 10 minut spacerem od stacji
kolejowej Zushi (逗子) znajduje się sklep z pączkami Misaki, gdzie wybrałam
pomarańczowego z białą czekoladą. Powiadam Wam, niebo w gębie! Nie przepadam za
białą czekoladą, ale tu było jej w sam raz, by zrównoważyć kwaskowatość
pomarańczy. Prawie chciałoby się powiedzieć gourmet-pączek, bo po jego
zjedzeniu wcale nie czułam się, jakbym pochłonęła właśnie coś niezdrowego ani
dziecinnego – słodka przekąska dla dorosłych!
 |
Chcę więcej! |
W same Święta powróciłam do Tokio, gdzie siedziałam,
dopóki nie miałam dość i nie poczułam potrzeby chociaż minimalnej odmiany. Wtedy
też wsiadłam w pociąg (i po raz pierwszy przeżyłam ścisk niczym w puszcze
sardynek – na samo wspomnienie wszystko mnie boli!) i ruszyłam do Yokohamy (横浜). Konkretnie
planowałam zobaczyć dość znane China Town (中華街, Chūka-gai), coby
odmiana była jeszcze większa. Ogólnie Yokohama, z racji bycia portem, jest o
wiele bardziej międzynarodowa niż większość innych miejsc w Japonii i chociaż
sama nie miałam okazji się o tym przekonać na własne oczy, Yokohama znana jest
z wielu budynków w bardzo europejskim stylu oraz ogólnej atmosfery
multikulturalizmu. Mnie wystarczyło samo China Town.
Jeśli ktokolwiek z Was nadal myśli, że kultury japońskie
i chińskie są „praktycznie takie same”, to mam nadzieję, że poniższe zdjęcia
wraz z wyjaśnieniami uświadomią Wam różnice pomiędzy nimi. Po pierwsze, i chyba
najbardziej oczywiste, wizualnie kultura chińska jest bogatsza, czasem
zakrawająca wręcz na kicz: więcej złotych zdobień, żywsze kolory, bogate wzory
w tle… Porównajcie to sobie chociażby ze zdjęciami świątyń czy tradycyjnych wyrobów japońskich – w Japonii dominuje prostota, zdobienia są subtelniejsze
(czy to w kolorach, czy to ilości wzorów) i w większości wszystko jest
skromniejsze, mniej „oczojebne”, chciałoby się powiedzieć.
Podobną tendencję można też dostrzec w ludziach. Owszem,
Japończycy potrafią być głośni (dziewczyny piszczące „KAWAII!!!” na cały głos,
na ten przykład), jednak z reguły są raczej cichym narodem, który stara się
nikomu nie narzucać. Tymczasem wędrując po China Town w Yokohamie parokrotnie
musiałam się powtarzać, odmawiając wejścia do danej restauracji, a i sprzedawcy
krzyczeli jakby odrobinę głośniej.
Jeśli chodzi o samo China Town, to tak naprawdę składa się
z miejsc, gdzie można coś zjeść oraz miejsc, gdzie można kupić pamiątki. Przy
czym gdzie się tylko dało, pamiątki były z pandą. Długopisy, maskotki,
biżuteria, skarpetki, plecaczki – jeśli da się na to jakoś przyczepić pandę, to
panda z pewnością się tam znajdzie.
Nie wypada również opuścić China Town, nie zjadłszy
lokalnego przysmaku: niku-man (肉まん), czyli ugotowanej na parze
buły nadzianej mięsem. Niku-man jest tak silnie związany z tą dzielnicą, że
nawet stał się jej maskotką! Są też wersje z innymi nadzieniami, lecz ja
spróbowałam tej oryginalnej. Chociaż wpierw ucieszyłam się, że jakie to tanie
(Y90 za sztukę), kiedy dostałam swojego niku-mana, to trochę się rozczarowałam
jego rozmiarem – mieścił mi się w sam raz w dłoni i był mniej więcej wielkości
śliwki. Za to przynajmniej smakował świetnie! Niku-man można zakupić prawie
wszędzie, lecz ten smakował mi o wiele bardziej niż ten kupny w konbinim,
głównie dlatego że mięso zostało lepiej przyprawione. Zatem polecam, naprawdę
warto się skusić!
 |
Pyszny, ale mały. |
W Yokohamie znalazłam też kawałek prywatnego szczęścia.
Szukając miejsca na lunch, szlajałam się po jednym z centrów handlowych – po czym
zobaczyłam, że mieści się w nim sklep Beard Papa, mojego ukochanego miejsca
sprzedającego ptysie (シュークリームパッフ, shū-kuriimu paffu). Ostatnim razem obżerałam się nimi,
kiedy tylko mogłam i tęskniłam za tym smakiem, aż bolało. Ponoć dwa oddziały są
w Krakowie i jeden w Rzeszowie, chociaż nie ręczę za to, jak smakują w Polsce.
 |
Szczęście nazywa się Beard Papa! |
Zaś na dobry koniec postu podzielę się z Wami dwoma ciekawostkami,
których nie dałam rady wcisnąć w posty o Tokio.
 |
Czeskie bajki w Japonii? Kto by pomyślał... |
 |
Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by nazwać kosmetyki proszkiem do pieczenia, ale brawa za odwagę? |
I to by było na tyle z mojej świątecznej wycieczki. Uff,
nawet dobrze, bo średnio jeden post zajmował mi półtorej godziny – dobrze będzie
wrócić do krótszych. ^^
Kiedy czytałam Twój post i oglądałam zdjęcia (przepiękne widoki!), miałam wrażenie, że to chyba deja vu. Ale nie. Przed Tobą m. in. w Kamakurze gościła Julita i zrobiła niemalże identyczne zdjęcia. Dzięki niej i Tobie Japonia staje się światem nieco bliższym. A na Fuji, pomyślałby kto, napatrzyłam się już wystarczająco, ale nie. Zawsze będzie dla mnie piękna, może kiedyś dane będzie zobaczyć ją na własne oczy.
BAKING POWDER jednak wymiata. ^ ^