W ten weekend wybrałam się na drobną wycieczkę do Nagoyi.
Chociaż „wybrałam się” to trochę za dużo powiedziane: przybyłam w piątek
wieczorem i wyruszyłam po szesnastej w sobotę. Ale jeśli ktoś chce zobaczyć
tylko to, co zobaczyć można wyłącznie w Nagoyi i/lub nie interesuje go przemysł
samochodowy (Toyota, Honda i Mitsubishi, wszystkie trzy mają tam siedziby
główne, jeśli się nie mylę), to tyle w zupełności wystarczy.
Zaraz po przybyciu mój gospodarz wraz ze swoją dziewczyną
zabrali mnie do izakayi słynącej ponoć z lokalnej kuchni. A ja, jak to ja,
kompletnie oderwana od roku 2014, wpadłam na pomysł, że warto było temu
wszystkiemu zrobić zdjęcia dopiero, kiedy jedzenie zniknęło z talerzy. Ze zdjęć
własnych mam tylko fotkę tenmusu (天むす), czyli małej
tempury z krewetki wciśniętej w onigiri
(tj. zawinięty w wodorosty nori ryż). Nori, którego nie lubię, sobie
odpuściłam, ale gdyby w Kanazale takie tenmusu
były łatwiej dostępne, to niewątpliwie przekonałabym się do jadania czegoś
takiego w porze lunchu. Niby niewiele, ale smaczne i można się szybko najeść.
A oprócz tenmusu,
Nagoya słynie przede wszystkim z tzw. miso-katsu
(味噌カツ), czyli dla nas: czegoś w rodzaju kotleta schabowego
(chociaż dorwać można też inne mięsa) w sosie z miso, oraz ze smażonych
skrzydełek kurczaka, tebasaki (手羽先). Tu rozpacz moja
wielka, albowiem straszliwie w tych skrzydełkach zasmakowałam, a one są
dostępne tylko wieczorami, bo przyjęło się jadać je jako zagryzkę do piwa. I
przyznaję, tak jak zazwyczaj japońskie jedzenie nie jest czymś, po co sięgam z
własnej woli, tak w Nagoyi byłabym całkiem zadowolona, mając do wyboru nie
tylko wszelakiej maści makarony i ryby, ale też takie właśnie ciekawe mięska.
Chyba jeszcze przed powrotem do domu tam wrócę, na zakupy i tebasaki…
Tenmusu obojętne na swój los. |
Tebasaki. http://mycolorm.exblog.jp/3234916 |
![]() |
Miso-katsu, tu w wydaniu z kurczaka i dodatkowo z majonezem. Wiem, brzmi dziwnie, ale słowo, że było zacne! |
Zwiedzanie zajęło w sumie całą sobotę, od rana aż do
mojego wyjazdu. Jakkolwiek to brzmi dziwnie, w tym czasie naprawdę można
zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, chyba że kogoś interesują muzea firm
samochodowych czy jakieś inne muzea, które każą sobie płacić za wstęp jak za
zboże (jedno, Tokugawa Art Museum, chętnie bym zwiedziła, ale nie za cenę Y1200/36zł
za wstęp!). Tym bardziej że większość z tego i tak jest blisko siebie, można
spokojnie się przespacerować, jeśli ma się czas i ochotę. Niby w wielu
miejscach tak się da, ale jak się pomyśli, że Nagoya jest trzecim największym
miastem w Japonii pod względem powierzchni i czwartym największym pod względem
liczby mieszkańców, to już trochę inaczej wygląda.
Zaczęłam od szintoistycznej świątyni Atsuta Jingū (熱田神宮), liczącej sobie
już dobre 1900 lat (!), a która słynie z tego, iż przechowuje święty miecz Kusanagi
no Tsurugi (草薙神剣), stanowiący jeden z trzech symboli cesarskiej władzy w
Japonii. Niestety, niegodni miecza oglądać nie mogą, więc nie powiem Wam, jak
wygląda. Jak to się często zdarza, trafiłam przy okazji na ceremonię ślubną
(jeszcze kilka takich i w końcu złożę sobie te wszystkie kawałki w cały
rytuał!), a że po raz pierwszy zwiedzałam w towarzystwie Japończyka, mojego
gospodarza, to dowiedziałam się ciut więcej o poszczególnych ołtarzach.
Zazwyczaj imiona wszelakich bóstw czy tego, czemu patronują są dla mnie trochę
za trudne, może gdybym się bardziej interesowała tematem, to wyłapywałabym
więcej, ale tak jak jest, to wystarczy mi, że jakieś bóstwo w danej świątyni
jest. W ten sposób natrafiłam zarówno na ołtarzyk bóstwa czuwającego nad
bezpieczeństwem podróżujących (gdzie adekwatnie przystanęłam i poprosiłam o opiekę
na następną wycieczkę), jak i bóstwo drzewa (tym razem w postaci samego drzewa).
To jest oprócz głównego budynku świątyni oraz mniejszego, w sumie świątyni
wewnątrz świątyni, Kamichikama-jinja. A przy okazji po raz pierwszy zrobiłam
coś, co czyni wielu Japończyków odwiedzających świątynie: zakupiłam omikuji (おみくじ), czyli
przepowiednię. Jeśli jej wierzyć, to czeka mnie małe szczęście (小吉, shō-kichi), a
konkretniej: czekają mnie dobre rzeczy, ale muszę na nie poczekać, a jeśli się
będę za bardzo cieszyć, to jak na złość spotka mnie coś niemiłego, więc mam być
ostrożna. Jakkolwiek mam sporo dystansu do tego typu przepowiedni, to fakt, że
trafiło mi się właśnie małe szczęście jak najbardziej mi odpowiada – pasuje do
mojej filozofii życiowej, aby cieszyć się drobiazgami.
Drzewny bożek. |
Główna świątynia. |
Wróżby i amulety. |
![]() |
Moja wróżba. |
Z Atsuta Jingū udałam się do kolejnej świątyni, tym razem
buddyjskiej, Osu Kannon (大須観音). Trudno jej nie
zauważyć, bardzo się wyróżnia jaskrawą czerwienią. Podobno raz na jakiś czas
odbywa się na jej terenie pchli targ, ale akurat nie tym razem. Jako że bóstwo
w Osu Kannon szczególnie baczy na relacje międzyludzkie, większość osób modli
się głównie o szczęście w miłości czy ślub. Tak, wiem, świątynia buddyjska, a
ja tu mówię o bóstwach zamiast o Buddzie – w Japonii im się te religie
poplątały, a że to naród bardziej chyba przesądny niż religijny, to Japończycy
sami nie do końca rozumieją, jak to działa, więdzą tylko, gdzie się o co modlić
i gdzie celebrować jakie wydarzenia w życiu (i śmierci). To najprościej, jak to
potrafię wytłumaczyć, bez wdawania się w szczegóły, które i mnie się plączą,
więc wolę nie robić Wam wody z mózgu.
Z Osu Kannon przeszłam się przylegającą doń uliczką
straganów i sklepików wszelakich, którą oznaczało jedno z najlepszych grafitti
jakie widziałam. W gruncie rzeczy uliczki ryneczkowe jak wiele innych: tu
bibeloty, tam kawiarenka, coś ciekawszego… Główny powód dla którego tamtędy
przeszłam był jeden sklep z używaną odzieżą Lolita, do którego chciałam
zajrzeć, ale o Lolitach kiedy indziej.
Wejście na ryneczkową uliczkę. |
Zaś na koniec tej wycieczki zajrzałam do najbardziej
oczywistej ze wszystkich atrakcji: do zamku Nagoya (名古屋城, Nagoya-jō).
Trochę szkoda, że akurat teraz znaczna jego część jest w remoncie, więc albo
rusztowania psują ładny widok, albo czegoś nie można zobaczyć, ale zamki w
Japonii są trochę jak świątynie: w więkzości bardzo do siebie podobne i różniące
się głównie architektonicznymi detalami. Na szczęście jednak trwały jakieś
pokazy, w których brali udział aktorzy przebrani za trzech samurajów: Maedę
Keiji (前田慶次); Maedę Toshiie (前田利家), feudalnego lorda
współczesnej Kanazawy; oraz Tokugawę Ieyasu (徳川家康), założyciela
szogunatu w Japonii, który rozpoczął ponad dwustuletni okres historii
japońskiej zwany okresem Tokugawa. Dlaczego akurat ci trzej? W dużym
uproszczeniu i skrócie, w ten czy inny sposób obaj Maeda byli przeciwnikami
Tokugawy Ieyasu i z nim walczyli. A dlaczego taka rekonstrukcja akurat w
Nagoyi? Po pierwsze, gdyż Tokugawa Ieyasu pochodził z prefektury Aichi, której
stolicą jest Nagoya, zatem ów zamek należał do niego, a po drugie – z powodu Bitwy
pod Sekigaharą (1600), która zapewniła Ieyasu ostateczne zwycięstwo oraz
szogunat Japonii. Pomimo iż obecnie jest prefektura Gifu, z Nagoyi do
Sekigahary jest zaledwie 50km. I tyle z historii. Oglądając poniższe zdjęcia, a
zwłaszcza filmik, pamiętajcie, że dzień był nie tylko słoneczny, ale też
skwarny: dobre 30°C, ani chmurek, ani wiaterku, a panowie wywijają bronią,
podczas gdy cała publika się poci, wachluje i narzeka, że uff!, jak gorąco. ;)
Od lewej: Maeda Toshiie (zielono-szary), Tokugawa Ieyasu (biało-granatowy) i Maeda Keiji (czarno-czerwony). |
Złote pokoje. |
0 comments:
Prześlij komentarz