Kushiro (釧路) oraz wioska Ainu, znajdująca
się nad Jeziorem Akan (阿寒湖), to główny powód, dla którego w ogóle odbyłam całą
wycieczkę. Gdyby nie moja całkiem niedawna mini-obsesja na punkcie kultury,
języka oraz praw Ainu, nie wiem, czy bym na Hokkaido pojechała, a nawet jeśli –
wątpię, czy bym zawędrowała tak daleko od Sapporo, jedynego miejsca na Hokkaido,
o którym co nieco wiedziałam wcześniej.
Jednak cieszę się strasznie, że pojechałam, ponieważ
właśnie takie miejsca lubię: niby nic nie ma, ale klimatu mnóstwo i jeśli
człowiek nie szuka tych wielkich atrakcji, to do zobaczenia czy doświadczenia
naprawdę trochę jest. No i dopiero w Kushiro zobaczyłam Hokkaido takim, jakie
je sobie wyobrażałam: pełne przyrody i niezapchane rozrastającymi się
niepotrzebnie miastami. Niby trochę tego można znaleźć w oklicach Sapporo, np.
na drodze na lotnisko, ale to jednak nie to samo.
Z turystycznego punktu widzenia Kushiro nie ma zbyt wiele
do zaoferowania. Ulotki informują głównie o tym, co jest dookoła samego miasta:
mnóstwo miejsc by łazić, żurawie mandżurskie, wspomniana już wioska Ainu… Żadne
atrakcje w stylu Tokio czy Kioto, ale też nie takie znowu nic, co warto
podkreślić, bo wbrew pozorom i reklamom mało kto się zapuszcza w okolice wschodniego
Hokkaido, a szkoda.
Miałam szczęście i nieszczęście zarazem, że mój nocny
autobus dotarł do Kushiro o jakiejś 5:20 rano. Ałć! Nie jestem rannym
ptaszkiem, ale też skoro już musiałam nie spać o tak barbarzyńskiej porze, to
postanowiłam to wykorzystać i, zostawiwszy walizkę w szafce na stacji
kolejowej, poszłam się poszlajać trochę po samym mieście.
 |
Pierwszy widok na Kushiro. |
 |
Kościółek przy stacji kolejowej. |
 |
Przystanek przyozdobiony żurawiami. |
 |
Most Nusumai. |
 |
Most Nusumai. |
 |
Niebezpieczne kule do kręgli, nie karmić! |
 |
Kolejny kościółek, a przy nim - katolickie przedszkole. |
To są wszystko zdjęcia zrobione pierwszego dnia bladym
świtem i nie wiem, czy to przez mgłę, czy przez brak ludzi i związaną z tym
ciszę, czy przez coś jeszcze innego, ale podczas tamtego spaceru Kushiro
zaskarbiło sobie specjalne miejsce w moim sercu. Takie nieduże portowe
miasteczko, które wyraźnie nadal z tego portu i z morza żyje, gdzieniegdzie
widać wpływy bardzo zachodnie, a z kolei w innych miejscach, jakby wciśnięte i
nieco schowane, są domki czy knajpki bardzo japońskie. Jak to w typowym
portowym miasteczku, wszystko się miesza. I nawet kiedy następnego dnia odbyłam
podobny spacer, ale już za dnia, moje wrażenia nie zmieniły się wiele, więc to
chyba jednak nie zasługa mgły ani wczesnej pory.
 |
Zegar nazwano "flower bed", więc zgaduję, że na wiosnę kwitnie. |
Po prostu dużo spokoju, zero tego miejskiego pośpiechu
wszędzie i za wszelką cenę, przyjaźni ludzie. Chyba właśnie tam najbardziej
odpoczęłam, pomimo iż wcale nie czuję, jakobym leniuchowała. Z wielką, naprawdę
wielką chęcią wrócę kiedyś do Kushiro, jeśli będzie okazja, to miejsce ma, jak
dla mnie, świetny klimat, który mi odpowiada, chociaż wiem, że raczej nie
byłabym tam w stanie zamieszkać, bo jednak lubię mieć łatwy dostęp do większych
centrum handlowych.
Wspomniałam o żurawiach? Tak, żurawie mandżurskie też
poszłam zobaczyć. Co ciekawe, dowiedziałam się o nich dzień wyjazdu do Osaki: w
irlandzkiej restauracji, gdzie jadłam kolację, jak tylko wspomniałam, że będę w
Kushiro, to Tony, właściciel, wyjął skądś książkę o ptakach, wskazał mi żurawie
i powiedział, że koniecznie muszę je zobaczyć. Nie jestem pasjonatem
ornitologii, nadal ledwo co odróżniam wronę od kruka, ale gdyby Tony nic mi o
żurawiach nie powiedział, to, pomimo paru stron w ulotkach turystycznych,
pewnie bym nie pojechała. Nie wiem, czy bym żałowała, jak już powiedziałam,
żaden ze mnie miłośnik ptaków, ale pojechałam i się cieszę, bo nie tylko
pozwoliło mi się to trochę obudzić po przyjeździe, ale też zawsze ciekawie
zrobić coś innego, niż byśmy normalnie zrobili.
 |
Tsuru-midai (punkt obserwacyjny żurawi). |
 |
Ludzie stłoczeni przy płocie. |
 |
Żuraw jaki jest - każdy widzi. ;) |
Punkt obserwacyjny fantastyczny, zwłaszcza dla takich jak
ja – podejrzewam, że pasjonaci woleliby czaić się w krzakach, aż zobaczą
żurawia w dziczy, zamiast iść na łatwiznę i skorzystać z turystycznej opcji. W
dwóch sprawach się też zdziwiłam. Po pierwsze, żurawie były nieco większe, niż
się spodziewałam. To znaczy, wiedziałam, że to duże ptaki, nie żadne wróbelki,
ale myślałam, że są odrobinę mniejsze. A po drugie – o rany, jakie te żurawie
były głośne! Punkt obserwacyjny był dosłownie na zadupiu, raz na jakieś 15
minut przejechał jeden samochód i poza tym jedynym źródłem dźwięków byli ludzie
oraz klikające aparaty. W takiej ciszy jak się żurawie rozdarły (dwa chyba
nawet się o coś biły), to za pierwszym razem aż podskoczyłam, kompletnie
zaskoczona odgłosem.
Jako że w Kushiro wszystko, czy też większość, można
oblecieć w przeciągu dnia, jeśli nie uwzględniamy wycieczek na oglądanie
żurawi, na przykład, to nie zdziwcie się, że moja relacja z tego miejsca kończy
się tutaj. Przez resztę czasu bawiłam się wyśmienicie z moimi hostami z
Couchsurfingu i ich znajomymi. Nie ukrywam, lubię podróżować w pojedynkę, to
tańsze i wygodniejsze, bo nie trzeba się nikomu z niczego tłumaczyć, człowiek
robi to, na co ma ochotę. Ale cieszę się ogromnie, że trafiłam na tak świetnych
hostów. W jednym zdaniu: nie czułam się, jakbym surfowała, a raczej jakbym
odwiedzała starych znajomych.
No i, nie żebym była interesowna, ale gdyby hości i ich
znajomi nie okazali się tak świetnymi ludźmi, to mój pobyt w wiosce Ainu byłby
droższy o sam przejazd i krótszy o godziny autobusów. A tak – załapałam się na
podwózkę samochodem oraz towarzystwo aż do godziny wyjazdu do Otaru.
Zanim przejdę dalej, wprowadzę Was chociaż odrobinę w
temat Ainu, bez których możliwe, że nie byłoby wycieczki. Otóż Ainu są
rdzennymi mieszkańcami wyspy Hokkaido, ale także i okolicznych wysepek, a nawet
i niektórych pobliskich rejonów dzisiejszej Rosji. Mówiąc o Ainu dzisiaj,
należy o nich myśleć jak o Indianach w Stanach Zjednoczonych: mocno wytępieni
przez najeźdźców (w przypadku Ainu: Japończyków), przez lata traktowani jako
gorszy gatunek człowieka, do relatywnie niedawna wręcz pozbawiony praw, a
obecnie traktowany jak wystawa, z której wyciska się wszystko, co może być
atrakcyjne z turystycznego punktu widzenia, póki jeszcze jacyś ostatni są. To
bardzo smutne, co człowiek potrafi zrobić drugiemu człowiekowi, ale przeszłości
nie zmienimy, możemy za to postarać się o przyszłość, jakkolwiek górnolotnie to
nie zabrzmi. Kultura oraz język Ainu wydają mi się mieszanką wpływów japońskich
i rosyjskich (zrozumiałe, wystarczy spojrzeć na geografię), a jeśli chodzi o,
że tak powiem, podejście do życia, to jest chyba takie samo, jak u większości
indian czy jakichkolwiek rdzennych plemion: żyć w zgodzie z naturą, skupiając
się głównie na życiu z rolnictwa i myślistwa. A jak dla mnie wisienkę na tym
kulturowym torciku stanowi fakt, że najdokładniejsze dotąd badania Ainu,
zarówno tych żyjących w Japonii, jak i w Rosji, przeprowadził Bronisław
Piłsudski, brat Józefa Piłsudskiego! Gdyby nie on i jego antropologiczne
zainteresowania, pewnie wraz z wytępieniem Ainu zniknęłabym wszelka wiedza o
nich i ich kulturze, że znajomości języka nie wspomnę (nawet dzisiaj baaardzo
niewiele jest osób posługujących się językiem Ainu, to język mocno zagrożony
wymarciem).
Po takim wstępie pewnie nie zdziwi Was, że wiosce Ainu
daleko było do oryginału, za to bliziutko, bliziutko do turystycznej idylli
balansującej prawie na zjaponizowanej wizji miasteczka Świętego Mikołaja.
Ponownie, bardzo to smutne, ale jednocześnie jeśli to sprawi, że ktoś się
kulturą Ainu zainteresuje, to coś dobrego może jeszcze z tego wyniknąć. Ważne,
że są jeszcze Ainu żyjący w Japonii – jeden z nich prowadził jeden ze sklepów z
pamiątkami i można było poznać, że nie jest tak do końca japoński. Chociaż,
ciekawostka, genetycznie współcześni Japończycy są Koreańczykami, a Ainu od
zawsze byli Ainu i zawsze mieszkali na tej samej wyspie – kto więc jest
japoński, a kto nie?
Ale, bo odchodzę od tematu, pomimo iż nie mogłam spędzić
prawdziwie intelektualnego dnia, wioska nie oferowała zbyt wielu możliwości
poznawania kultury ani historii Ainu, za to wiele miejsc do kupienia pamiątek,
cieszę się, że pojechałam. Chłonęłam tyle z tej kultury, ile tylko było do
wchłonięcia, cieszyłam się zimą (-15°C, jak przyjemnie szczypało w policzki!) i
towarzystwem nowych znajomych, a także pierwszym, odkąd pamiętam, spacerem po
zamarzniętym jeziorze. Wieczorem zaś, ponownie, w mało tradycyjny, a w wielce
turystyczny sposób, odbył się mały pokaz, w którym uwzględniono parę elementów
kultury Ainu, wiele zabaw na śniegu/lodzie oraz fajerwerki. Chyba żaden
japoński festiwal nie jest kompletny bez pokazu sztucznych ogni…
0 comments:
Prześlij komentarz