Cupcake Kamisama
czwartek, 14 sierpnia 2014
3
comments
Następnym punktem na trasie (jedynym, do którego udałam
się pociągiem, a nie zwyczajowo autokarem – łuhu, szpan!) było Kumamoto (熊本). I jakkolwiek
samo miasto jest sympatyczne (póki co Kiusiu w ogóle wybija się na szczyt
rankingu ulubionych miejsc w Japonii), tak turystycznie spodziewałam się trochę
więcej.
W drodze pociągiem na jednej ze stacji widniał automat... z mrożonkami. Słabo widać, ale oferował hot dogi, tako-yaki i parę innych rzeczy do kupienia. Mogę się tylko domyślać, że mrożonki wychodziły już przygotowane.
Jeśli chodzi o Kumamoto, to słynie ono z dwóch rzeczy:
Zamku Kumamoto, jednego z trzech najbardziej znanych i cenionych zamków w
Japonii, oraz ze swojej maskotki, Kumamon (くまモン).
Zacznę może od tego drugiego. Cała Japonia ma bzika na
punkcie maskotek, tzw. yuru-kyara (ゆるキャラ), co znaczy mniej
więcej tyle co „luźne postaci”. Prawie wszystko ma swoją yuru-kyara: miasta (np. Kumamoto i Kumamon), firmy (np. stacja telewizyjna
NHK i Domo-kun), dzielnice (np. China Town w Yokohamie i Nikuman), konkretne
atrakcje turystyczne (np. Zamek Kumamoto i Higomaru), po prostu wszystko. I yuru-kyara nie ograniczają się tylko do
rysowanego wizerunku na plakatach czy pamiątkach – to „żywe” postaci (czyt.
ludzie w kostiumach), które spotykają się z fanami, uczestniczą we wszelkiego
rodzaju eventach promocyjnych, a nawet mają własne doroczne grand prix!
Z Kumamonem zetknęłam się po raz pierwszy poprzez
internetowe memy, zanim w pełni zrozumiałam, czym są yuru-kyara. Po prostu pewnego dnia natrafiłam na ten obrazek:
"Dlaczego? Ku chwale Szatana, oczywiście!"
Po tym obrazku trudno mi spojrzeć na Kumamona i, jak
Japończycy, określić go mianem kawaii
(uroczy), raczej jest trochę przerażający… ale w dziwny sposób mnie bawi. Więc
kiedy w końcu zrozumiałam, że ten dziwaczny niedźwiedź to maskotka miasta
Kumamoto (słowo „kuma” po japońsku znaczy właśnie „niedźwiedź”), to
postanowiłam, że tam pojadę i spróbuję zrobić sobie z nim zdjęcie, w tej samej
pozie co na obrazku wyżej.
Plan zacny, ale niestety nie wypalił. Kumamon pojawia się
dwa razy dziennie w swojej siedzibie głównej, będącej zarazem jego oficjalnym
sklepem. Na pierwsze wystąpienie się spóźniłam, bo nie mogłam owego sklepu
znaleźć, a na drugie nie dotarłam, gdyż zajęta byłam podziwianiem występu
samurajów na zamku. Zatem zdjęcia z Kumamonem nie mam – ale jako że miasto
darmowo udostępnia wizerunek Kumamona wszystkim (w końcu to promocja, mogą
tylko zyskać), to Kumamon widnieje praktycznie wszędzie!
Taksówka z Kumamonem. http://ameblo.jp/enjoy-h-design/entry-10853458302.html
Jednak zdecydowaną część dnia spędziłam na zamku lub w
jego okolicach. A trzeba przyznać, że zamek jest imponujący! Nie tylko ogromny –
zarówno sam zamek, jak i cały park, dla mniej sprawnych fizycznie/leniwych jest
nawet darmowy autobusik kursujący od jednej bramy do drugiej – ale imponujący również
z architekturalnego punktu widzenia. No dobrze, taki laik jak ja niczego nie
zobaczy, jeśli mu się tego nie wytknie w ulotce, ale w kilku miejscach widać,
że techniki budowania zamków rozwijały się szybciej, niż nadążano z budową
Zamku Kumamoto. A że zamek miał też szczęście zostać zniszczonym tylko raz (w
wyniku rebelii w 1877), to takie smaczki się zachowały całkiem dobrze – znaczy,
jeśli tylko ktoś chce zwrócić na nie uwagę.
Ale nie będę ukrywać, najwięcej czasu na zamku zajęło mi
nie zwiedzanie, ale oglądanie pokazu samurajów. Odbywają się dwa razy dziennie
i oprócz paru sztuczek (na filmiku), aktorzy odegrali także coś w rodzaju
teleturnieju – jeden z nich, aby otrzymać swój prezent urodzinowy, musiał
odpowiedzieć na ileś pytań związanych z zamkiem, i od czasu do czasu pomagał
sobie podpowiedziami w stylu „Milionerów”. Cały czas grając swoją postać,
mówiąc jak samuraj itd., co wyszło naprawdę zabawnie. Tam też, siedząc pod
zamkiem w pełnym, popołudniowym słońcu, strzaskałam się na mahoń, jak ja to
mówię, linie na nogach od szortów i na plecach od koszulki są naprawdę
wyraziste.
Świątynia Kumamoto Daijingu (熊本大神宮)
Jedna z baszt zamku.
Zamek Kumamoto w całej wspaniałości!
Makieta zamku w skali 1:10.
Widok ze szczytu.
Chyba się zakochałam... :P
Higomaru, maskotka Zamku Kumamoto.
Wbrew nazwie, to nie był cydr, a lemoniada o smaku arbuza. Słodka strasznie, ale nawet niezła. Bo Kumamoto ponoć słynie ze swoich arbuzów.
Pamiątkowy stempelek.
Oprócz tego poszlajałam się trochę po mieście, a także
zaszłam do świątyni Fujisaki Hachiman-gū (藤崎八幡宮), bodaj
najstarszej świątyni w Kumamoto, ale która, o dziwo, jakoś nie widnieje w
spisach atrakcji turystycznych. Z jednej strony trochę to rozumiem, bo poza
ładnym budynkiem i jedną tablicą informacyjną, że świątynia powstała w 935
roku, nic tam nie ma, świątynia nadal funkcjonuje jako miejsce, gdzie ludzie przychodzą
się modlić, ale z drugiej to aż dziwne że tak starej i ładnej świątyni nie
promuje się jakoś bardziej aktywnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jakie to dziwy
bywają w Japonii atrakcją turystyczną.
Jednak, jak już powiedziałam, turystycznie miasto raczej
nie ma wiele więcej do zaoferowania. Może kilka kolejnych świątyń, widziałam
kilka ulotek reklamujących oddalone o kilka kilometrów gorące źródła, a także
wycieczki w okolice wulkanu Aso (który znajduje się w prefekturze Kumamoto),
jednak nic ponad to, nie ze stricte turystycznego punktu widzenia. Jako miasto
samo w sobie Kumamoto jest naprawdę sympatyczne, ponownie dopadły mnie przygody
(tym razem w postaci przyjaznych mormońskich misjonariuszek, z którymi trochę
pogadałam i które pod koniec dały mi w prezencie kopii „Księgi Mormonów” – po japońsku,
bo innej wersji przy sobie nie miały), kolejne z miejsc, gdzie w zależności od
tego, co ma się ochotę robić, wszystko wydaje się możliwe. Zatem, turystycznie
jestem odrobinkę rozczarowana, ale nie żałuję, że pojechałam i jeśli miałabym
okazję, chętnie bym do Kumamoto wróciła, tak po prostu, bo to naprawdę miłe
miasto.
Świątynie w centrum miasta są prawie że codziennością w Japonii - w jakimś stopniu będzie mi tego brakować.
Pan oddawał kotki. Och, jakaż to była męka, odejść bez kotka!
"Wałęsa" (czy też "Waresa") w japońskim kinie, raczej jakimś niezależnym.
Był zamknięty - a szkoda, bo chętnie bym weszła posmakować.